Jest takie miejsce

Jest takie miejsce, gdzie psy nie szczekają i wilczy wzrok je omija z daleka. Tam grzeją się krople szczęścia w menzurkach chwili, czekają na ten ogień lub choćby powiew ciepłego wiatru, który przychodzi rzadki jak mgła, puka do okna, chociaż drzwi zawsze stoją otworem.

Jest takie miejsce z ogrodem Prawdy, kapliczką ciepła, wysoką trawą nadziei i pustą ławeczką pośrodku, na którą cień rzucają liście płaczącej wierzby. Tam na stoliku stoi kubek z kawą. Ona stygnie… powoli ale skutecznie. A można ją przecież osłodzić pocałunkiem, zamieszać łyżeczką miłości, otulić przyjazną ręką, aby wreszcie zawrzała.

Jest takie miejsce ciepłe i piękne, które zalewają aorty marzeń. Z nowopowstałego morza rozkoszy, z buzujących fal imaginacji wychodzi ONA. Ocieka z kropli rzeczywistości, jej piękne kształty przesycone są diamentem absolutu. ONA – nirwana skumulowanych spadkobierców Homera, Horacego, Byrona, ojca Tadeusza, matki Kapulettich i Montekich. Porusza się w rytmie Beniowskiego. ONA – Alfa i Omega, Rozsądek i Szaleństwo, Subtelność i Perwersja. Oprawiona jest w ramki wyrzeźbione z fantazji. Ich autor (przyuczany do fachu przez mistrzów, szybko stał się mistrzem) dokładnie naostrzył dłuta, starannie dobrał drewno i stworzył dzieło swojego życia. Chwała i sława mu za to. Ale… w zaistniałej sytuacji jego ciężka i sumienna praca stała się marnym tłem dla NIEJ. Niemal niegodnym. Wszak drewno jest martwe, a ONA porusza się napędzana energią marzeń. Przychodzi często na krótkie chwile rozkoszy nagromadzone w magazynie zapomnienia, oderwania od zgiełku miasta, jęku telefonów, etc. Pod koniec każdej wizyty spada deszcz betonowych ulic, echa głosu szefa, arii przekleństw, miski zupy. Wtedy jej twarz traci jedność. Uśmiech się zwęża, jak kocie źrenice za dnia. Włosy płowieją w słońcu powrotu do rzeczywistości. ONA zatapia się w wyśnionym morzu, które następnie wysycha, zostawiając po sobie jedynie szramy na pustyni w kształcie zamazanego: NIE!

Jest takie miejsce po którym stado wielbłądów błądzi szukając oazy. Mieli piasek kopytami godzin, wystukuje gejzery wulkanów, z których, jak fontanna zaczyna rzygać lawa samotności. Rozgrzany jej grad bombarduje to miejsce, to ciepłe i czułe miejsce, jak nisko tonowa membrana. Każdy pocisk wypala pół doby nadziei i pół doby wiary. Przeciwsłoneczne parasole w kolorach rozsądku, samozaparcia i rezygnacji rozsypują się po każdym ataku. Można je naprawiać długo, wzmacniać impregnatem niedostępności, drutami zmarnowanych złudzeń, ale po kilku dniach ataku naprawa zda się gadaniem po próżnicy.

Jest takie miejsce w którym stado wielbłądów musi przejść przez ucho igielne. To monotonna i długotrwała operacja, czasem bolesna porównywalnie z założeniem hełmu na lewą stronę. Igłę trzeba ustawić samym czubku góry lodowej (widoczne miejsce, nie dla każdego dostępne). Nie wolno się silić na łatwiznę, wkładając oczko pod kopyta wielbłąda (alkohol i czarne BMW mogłyby rozerwać igłę lub spowodować nagłą śmierć dromadera). Odległa góra lodowa szlifuje ambicję, kładzie adrenalinę na resorze nadziei z długotrwałą amplitudą (zakres: porażka – sukces). Kiedy igła jest już dobrze osadzona w glebie metafizyki można się zabrać za wielbłądy. Teraz dobór poganiaczy jest sprawą priorytetową! Muszą mieć twarde buty napastowane przyjaźnią, włosy obmyte z zapachu profitów, łupież zdrady starannie sczesany, okulary przyciemnione fałszem zakopane w piachu. Stado wielbłądów (znane bardziej jako niedogodności losu) można wprowadzać na górę pojedynczo lub zbiorowo. Masowa wyprawa może przynieść szybszy potencjalny efekt końcowy. Aczkolwiek łatwiej o pomyłkę! Błąd w sztuce. Zaabsorbowani w sprawę poganiacze mogą przegapić dezercję choćby jednej sztuki. Bardzo ważnej jednej sztuki, bez której wyprawa zakończy się fiaskiem. Późniejsze poszukiwania brakującego elementu mogą trwać w nieskończoność! Ów element może wyjść z rachuby wpadając w niepowołane ręce, mogą go zjeść wilki w przydrożnym lesie lun zginie z szybkostrzelnej laski kłusownika. Jednostkowe gnanie lub raczej prowadzenie wielbłądów z pustyni na górę lodową jest procesem powolnym, ale za to efektywniejszym w skutkach (tzw. eliminacja rozbieżności one by one). Kiedy wyprawa dotrze do punktu kulminacyjnego, wskazówka stanie na decydującym miejscu. Wahadło serca będzie tykać szybciej, nierównomiernie, niecierpliwie. Trzeba teraz oddać to co się należy poganiaczom – uścisk dłoni godny poszukiwaczy złotego runa. Pożegnanie musi przebiegać szybko bez zbędnych zakłóceń, łez, przemówień i celebracji. Nadszedł czas stanąć twarzą w twarz z nieokiełzaną mordą losu, z różnokształtnymi stworami o nieciekawej fizjonomii i igłą. Rozszerzenie ucha do rozmiarów wielbłąda trzeba wykonać subtelnie (rozpalone ręce w ogniu niecierpliwości ostudzić w wodzie rozsądku). Oddech namiętności rozszerza malutką dziurkę w igle. Nie wolno dmuchać zbyt mocno, bo można wtedy wyeksmitować ją na orbitę spalonych nadziei. Natomiast nazbyt lekkie ruchu powietrza nie roznamiętnią oczka. Z chwilą kiedy już nabrzmieje do rozmiarów uczucia należy się zająć wielbłądami. Niwelacja zwierzęcych problemów leży w granicach ludzkich możliwości. Siłą nadziei i woli można je skurczyć, oswoić miłością, wytresować racjonalną obietnicą. Nie wolno ich gwałcić cepami wyłudzonej litości i toporem słów wyrzucanych na wiatr. Potem już tylko formalności… ale co będzie po nich? Co będzie po nich?

Jest takie miejsce gdzie mieszka ONA i żyją wielbłądy. Czas ma w opiece i JĄ i je.

Tego miejsca nie ma na żadnej mapie świata. To miejsce ciągle wędruje w kosmosie, ogląda bajki na telebimach gwiazd. Wypatruje szczęścia na horyzoncie Drogi Mlecznej.

Jest takie miejsce wielkości jednego przecinka w zbiorach bibliotecznych multiuniwersum. To miejsc jest PRZECINKIEM. Na granicy dwóch zdań.

A teraz zejdźmy z ołtarzy metafizyki na przyziemne grunty biologii, wszak tu też jest takie miejsce, wyżej magazynu żywności, niżej uniwersytetu pamięci, po lewej stronie…

Facebook
Instagram