Urodziłem się 16 maja 1977 roku – od takich słów piętnaście lat później rozpocząłem pisanie pierwszego własnego dzieła literackiego, szumnie nazwanego życiorysem. Ów utwór bardzo mi się podobał i to nie z czysto egoistycznych pobudek, spowodowanych faktem, że byłem jego autorem, ale z racji na objętość. Te kilka zdań, podyktowanych potrzebami ciała, a nie duszy, można było przetrawić w kilka minut, co dawało możliwość wcześniejszego zameldowania się na osiedlowej łące, zaadoptowanej w tamtych czasach na potrzeby boiska piłkarskiego.
Przenieśmy się jednak wszystkimi możliwymi zmysłami do szpitala (obecnie powiatowego) w Zakopanem. Tu właśnie trysnęła krynica mego istnienia. Od chwili kiedy ma rozdarta metafizycznie i dosłownie osoba po raz pierwszy otwarła oczy, świat nigdy nie był już taki sam. Szczególnie dla mnie. Natomiast nie wzruszyło to w najmniejszym stopniu lekarza odbierającego poród. W owych czasach produkcja podobnych do mnie szła taśmowo. Biały kitel ze stetoskopem na szyi powtarzał, jak katarynka: następny, następny, następny…
Kiedy mama zobaczyła mnie po raz pierwszy pomyślała: fajny ten synek, taki nie za ładny, ani nie za brzydki, mógłby zostać literatem. Nie jestem pewien, ale chyba w tamtej chwili nie przypuszczała, że za czterdzieści lat podreptam z własnej nieprzymuszonej woli na ulicę Gołębią w Krakowie, do murów jej Alma Mater, gdzie po spędzonych pięciu latach odebrała dyplom magistra. Być może miała nadzieję, że zrobię to znacznie wcześniej. Może… Ale tego już się nie dowiemy…
Drugi horyzont, będący sprawcą całego zamieszania także nie próżnował. W gronie kolegów w należyty sposób świętował przybycie na świat pierworodnego syna. Kiedy pierwszy raz mnie zobaczył, pomyślał: pójdzie w ślady ojca, będzie inżynierem, tylko dlaczego tak krzyczy, skoro jeszcze nawet go prąd nie popieścił?
Babcia za to nie wybiegała myślami tak daleko w przyszłość. Byłem jej drugim wnukiem, ale pierwszym, który razem z nią zamieszkał. Patrząc na mnie, widziała raczej tetrowe pomniki, niż przyszłego inżyniera czy poetę. Jak czas pokazał, przeżyliśmy razem pieluchy, a nawet dużo więcej, jednak musiałem ją pożegnać już jako młodzieniec, oczywiście taki nie za ładny, ani nie za brzydki.
Dziadek przyjął moje narodziny ze spokojem, który zawsze przepełniał jego ciało. Być może na mą cześć wypalił dodatkowego papierosa, góra dwa. Myślę, że nie przypuszczał ile ma mi do przekazania w ciągu najbliższych lat. Przekonaliśmy się o tym razem. Niestety z jego ładem i porządkiem nigdy nie było mi po drodze.
Urodziłem się 16 maja 1977 roku… Ani mama, ani tata, ani dziadkowie, ani tym bardziej ja nie spodziewaliśmy się, że tak rozpocznie się znaczące dzieło literackie. I słusznie. Nikt z nas też nie przypuszczał wtedy, że dokładnie 5 lat wcześniej urodził się prezydent Rzeczypospolitej Polskiej, głowa państwa którego wtedy nie było, piastująca nieistniejące stanowisko. Też taki nie za ładny, ani nie za brzydki.
2018-12-06