Pod koniec ubiegłego wieku nowoczesne blokowisko przycupnęło w otoczeniu drewnianych chat, projektowanych jeszcze przez samego Witkiewicza oraz łąk z kierdelem owiec i tuzinami krów. Giewont i Kasprowy z niedowierzaniem patrzyli na powstające skupisko betonu i blachy.
Przed budynkami zamożniejsi mieszkańcy stawiali swoje maluchy, na które musieli przeznaczyć kilkuletni dorobek, a posiadanie sprowadzonego z zachodu kilkunastoletniego forda czy audi, uznawano za przejaw burżuazji. Dzieciaki najczęściej z poobijanymi kolanami i łokciami dosiadały swoich dwukołowych rumaków marki pelikan, starsi próbowali swych sił depcząc pedały należące do rowerów wigry 3 i absolutnie nie przeszkadzało im, że mają zbyt krótkie nogi, aby jednocześnie siedzieć i kręcić korbowodem. Dziewczyny stały za ladą sklepową, zrobioną najczęściej z kamieni i sprzedawały deficytowe towary za kilka liści zerwanych za blokiem. Bywało, że zostawiały cały dobytek i piskiem dawały sygnał do ewakuacji, kiedy jeden z kolegów chciał zapłacić zasuszonymi zwłokami żaby lub pakietem tańczących dżdżownic.
Pani Krystyna, nazywana przez sąsiadów cioteczką Jilly, na wzór bohaterki australijskiego serialu, emitowanego w jednym z dwóch dostępnych wtedy kanałów telewizyjnych, najczęściej widywana była w papilotach, z gębą krzyczącą na nastolatków doskonalących sztukę gry w piłkę nożną, którzy używali drzwi garażowych jako bramki piłkarskiej. Z niewiadomych powodów młodzież zwykle wybierała garaż jej męża, być może z sympatii do żony właściciela lub możliwości poszerzenia znajomości słownika z zakresu siarczystej łaciny osiedlowej, którą bardzo sprawnie operowała cioteczka Jilly.
Pewnego sierpniowego popołudnia w gospodarstwie przyległym do osiedla rozegrała się niecodzienna scena. Sąsiadowi, któremu natura odmówiła zmysłów słuchu i mowy, a także innych walorów cechujących homo sapiens, zdechł koń. Oficjalnie mówiło się, że ze starości, ale równie dobrze przyczyną zgonu zwierzęcia mogło być niedożywienie lub skrajne wycieńczenie organizmu, spowodowane nadmiarem pracy. Józek pierwszy raz od wielu lat ściągnął z chabety uprząż oraz chomąto i ku przerażeniu licznie ukrytej za drzewami małoletniej publiczności, zaczął ją obdzierać ze skóry. Następnie wyrzynał ochłapy mięsa, które w najbliższym czasie miały być przeznaczone do konsumpcji. Tuzin mieszkających u niego psów szczekał, czekając jak sęp nad ścierwem. Kiedy zaczęło się ściemniać one także dostały swoją dolę. Najpierw wewnętrzne narządy zdechłego konia, a następnie odrąbane siekierą kości. W tak trudnych czasach nic nie mogło się zmarnować, zwłaszcza że katowana i wykorzystywana ponad swoje siły, niedożywiona chabeta, już nigdy nie będzie pomagać w gospodarstwie. Tego pamiętnego dnia dzieciaki, w większości o przeźroczystych twarzach nie przejawiały objawów apetytu podczas kolacji. Za to wyjątkowo szybko wtuliły się w poduszki i przykryły kołdrami po czubek głowy. Tej nocy nikomu z nich nie śnił się ulubiony sen… o tym że są już dorośli.