Łzy anielskie stadami zlatują na ziemię,
Stuk–stuk, puk–puk w parapet, jak uczeń spóźniony
W drzwi kołacze, szykując litanię obrony,
Z której wyrosnąć musi niezwykłe zdarzenie.
Po grzbiecie ciągle chodzą przemoczone cienie,
Chociaż kark dawno ponad zeszytem schylony,
Pod ławką w butach szepcą hydrozabobony
Porannych łez anielskich przemokłe sumienie.
Bierny smutek, nostalgia, jak mgła zawieszona
Nad kotlinami lekcji, w których marznie wrona,
Jak czarny prorok myśli bezsprzecznie ponurych.
Lecz po dżdżu trzech kwadransach Woźny od koronek
Wszechwładną ręką złapie nareszcie za dzwonek,
By jego dźwiękiem pognać w diabły czarne chmury.