Jechali ściśnięci krakowskim tramwajem,
Jednemu znienacka odbiło się jajem,
Złowieszcze spojrzenie wśród kilku podróżnych,
Udanej niedzieli na pewno nie wróży.
Katolik morderstwo przywołał w pamięci,
Nie ważne, że jaja co roku sam święcił,
Twarz jego najczystszą nienawiść wyraża,
Bo przecież w tramwaju nie mają ołtarza.
Sadysta po trochu się cieszy i smuci,
Sam chciałby ciut czadu wypuścić do ludzi
I myśli mrowisko po głowie mu goni,
Że dzisiaj wyprzedził go jakiś anonim.
Patolog się zbudził, choć kimnął w przelocie,
Po woni poznając, że jest już w robocie
I aż się przestraszył, gdy podniósł swą szyję,
Nie wierząc, że tylu w około wciąż żyje.
Morderca powoli szykował swe dłonie,
Złoczyńcy szukając po całym wagonie,
By podróż mógł nazwać ostatnią podróżą,
Lecz zwątpił, bo światku tu było za dużo.
Laleczka też chciała twarz skrzywić z odrazą,
Lecz razem z botoksem trzymają swój fason
I niechże nie pęknie nadęta jej duma,
Ukryta, jak co dzień w tych samych perfumach.
Poeta chciałby to wszystko opisać,
A potem dramatem się chwalić w kulisach,
Lecz problem banalny wystąpił niestety,
W tym czasie w tramwaju nie było poety.
Filozof żył sznury napina naprędce,
Chcąc myśli wyhaczyć, jak rybę na wędce
I gotów je schłostać, jak ruską nahajką,
By wiedzieć, czy była wpierw kura, czy jajko.