Dwunasta odsłona sagi o Lipowie nawiązuje bezpośrednio do wydarzeń, które miały miejsce w finale poprzedniego tomu, Pokrzyku. Autorka zaskakuje od samego początku, poświęcając połowę powieści akcji toczącej się dwa lata wcześniej, z udziałem zabitej policjantki, Emilii Strzałkowskiej. Myślę, że takiego obrotu sprawy nie spodziewali się liczni fani twórczości Katarzyny Puzyńskiej.
Najdłuższa część sagi (ponad 884 strony) podzielona jest na krótkie rozdziały oraz na czternaście części. Do wymieszania wydarzeń toczących się na różnych płaszczyznach czasowych autorka zdążyła nas już dawno przyzwyczaić. Jednak w tym tomie powieści zrobiła to nieco odmiennie. Morderstwa mające miejsce w roku dwa tysiące dwudziestym, są powiązane ze zbrodnią sprzed dwóch lat.
Książka, podobnie jak kilka przeczytanych przeze mnie wcześniej (innych autorów powieści kryminalnych) jest bardzo nierówna. Są momenty fascynujące i maksymalnie wciągające czytelnika, są też nieco monotonne, długie i przegadane. Te ostatnie znalazłem w obszernych fragmentach opisujących wydarzenia z roku dwa tysiące osiemnastego. Poza tym zauważyłem w nich dość niedbały język, jak na autorkę tego formatu. Kilkakrotnie częste powtórzenia sprawiały, że tempo czytania spadało. Mam wrażenie, że pierwsza część powieści została napisana, kiedy druga (akcja w 2020 roku) była już skończona.
Autorka postawiła na sprawdzone wcześniej chwyty, którymi udało się jej ująć czytelnika w poprzednich częściach. Ponownie mamy masę podejrzanych osób. Prawie każdy bohater ma jakieś swoje ciemne strony, o których dowiadujemy się stopniowo. Mnogość postaci sprawiała, że czytelnik mógł się niejednokrotnie zgubić. Na obronę muszę wysunąć kilka argumentów, taki jak: potężna objętość całości oraz zapiski Strzałkowskiej, które zostały podane na początku. W wersji papierowej można było łatwo do nich wrócić, żeby łatwiej kojarzyć postaci, gorzej jeżeli czytał ktoś (tak jak ja) na czytniku.
W drugiej części powieści pojawia się (przynajmniej jak dla mnie), najbardziej wyrazista bohaterka sagi, Klementyna Kopp. Bezkompromisowa stara-głupia-baba. Emerytowana komisarz wraz z innymi kobietami prowadzi prywatne śledztwo. Uważam, że jest ona mocną siłą napędową tej powieści, choć słyszałem opinię, że niektórzy czytelnicy wręcz jej nienawidzą.
Także podobnie, jak w niektórych poprzednich częściach, zostały wprowadzone elementy grozy. Dom jak z horroru, kurze łapki, wrzeciono zwiastujące nieszczęście, czy wiedźmi kamyk. Nie obyło się też bez odwołań do muzyki. Podgórki tradycyjnie słucha Master of Puppets, a jeden z młodszych bohaterów South of Heaven Slayera.
Narrator, wzorem wcześniejszych odsłon, w każdym rozdziale wchodzi w głowę jednego bohatera i razem z nim myśli, czuje i opisuje to co widzi. Wydaje się, że nie jest wszechwiedzący i obiektywny.
Natomiast wątki obyczajowe zostały nieco wypłaszczone. Owszem perypetie głównych bohaterów (Podgórskiego, Strzałkowskiej, ich syna i Podgórskiej/Nowakowskiej) występują, ale mam wrażenie, że zeszły na nieco dalszy plan, niż miało to miejsce wcześniej.
Nietrudno się domyśleć, że autorka jak zawsze wodzi za nos czytelnika i nie pozwala mu przewidzieć rozwiązania śledztwa. To nic nowego. Jednak tym razem mistrzowsko podrzuca jeden tak mylny trop, że zostawia nas w ciemnym lesie, bardzo daleko od potencjalnych prawidłowych domysłów, żeby w finalne zaskoczyć kilkakrotnie z jeszcze większą siłą, niż miało to miejsce dotychczas.
Podsumowując, mam wrażenie, że opinie o tej książce mogą być skrajnie różne. Faktycznie w pewnym momencie lektury, można stwierdzić, że jest ona nazbyt monotonna i przegadana. Jednak im bliżej końca, staje się coraz bardziej wciągająca, nieprzewidywalna i zaskakująca. Kończąc ją, chciałoby się przeczytać jeszcze z pięćset stron.