10. Lektury

Na półce stoją równo niezliczone tomy,
A w nich mężni Wokulscy, tchórzliwi Kmicice,
Zboczeniec Stolnik, który śmiał zabić Soplicę
I łódź Teletubisów płynie do Werony.

Nieznajome nazwiska szpecą pierwsze strony,
Jak glut z nosa spuszczony na modną spódnicę,
A pod nią zamiast halki – kartki niewolnice,
Tylko po to, by produkt stał się wypasiony!

Krew męczeńską, łzy matek nad mogiłą synów,
Wieki niewoli, zbrodnie, obozy, pięść Krymu
Na listę własnych zasług minister zamienia.

Bo przecież można teraz pominąć lektury,
Analfabeci mają prawo do matury!
Więc spalmy biblioteki! Wystarczą streszczenia.

09. Zima

Jeszcze ciemno – a drugie śniadanie zrobione
I nogi wolno drepcą w śniegu po kolana,
Wiatr w nim ziarna przebiera, jak w styczniowych łanach,
Ręka mrozu naciąga na uszy koronę.

Krzewy palców głęboko w kieszeniach zgarbione,
Słońce jeszcze wystygłe – pięć po siódmej z rana,
Cisza jęczy nad światem i droga zaspana
I wszystko od snu szczęścia bardzo oddalone.

Tak ciężko trzeba dreptać po lekcjach i książkach,
Choć nadziei nie widać w najmniejszych zalążkach
I jeszcze spory drogi kawałek do końca.

Kręgosłup wytrwałości niejedno wytrzyma,
Kręgów w nim nie połamie nawet ostra zima,
Bo wie, że kiedyś ujrzy pierwszy pomyk słońca.

08. Jesień

Wrzesień. Słońce zachodzi i wietrzyk zachłanny
Na pajęczynach włosów sentencje wyplata,
Do snu utula zapach minionego lata,
Liście zmęczone trwaniem składa w ikebany.

Mocniej biją gorące serca zakochanych,
W parku grupa młodzieży z butelką się brata,
Stada ptaków spragnione szerokiego świata
Zaczynają zaprzęgać do skrzydeł rydwany.

A ja siedzę już starszy o pół pokolenia,
Zdarnie łapię gołymi garściami wspomnienia,
Zakurzone w pamięci przerzucam toboły.

I wstyd mi teraz trochę – mówiąc między nami,
Że sentymentalnymi nie studzę się łzami,
Wszak, tak jak wtedy – jutro znów pójdę do szkoły.

07. Lato

Noc krótka, jak pyknięcie – nie kończy się z brzaskiem!
Słychać pieśń bez melodii, do wtóru z kogutem,
Jak dwa bratanki, chociaż każdy swoją nutę
Rozkoszy chce pointować innym szczęścia wrzaskiem.

Tuż obok fale toczą odwieczny bój z piaskiem,
Dzieciaki w nich się babrzą – z ubranek wyplute,
Zamki łapkami rzeźbią, jak stolarskim dłutem,
Słońce rumieńce wlewa na ich buźki dziarskie.

I tak trwają na krosnach beztroski rozpięci,
Rozciągnięci między czerwcami – wrześniami,
Szczęśliwi, jak dwa ciała na sianie w stodole.

Bardzo dobrze, że właśnie tak się ten świat kręci
I pozwala nie walczyć nam ze słabościami.
Wszak dwa miesiące można nie myśleć o szkole.

06. Wiosna

Na wiosnę czarne płoty wychodzą spod śniegu,
Matula Ziemia rodzi świeżutkie pokusy,
Na łące w berka grają młodziutkie krokusy,
Przebiśnieg wątłą nóżkę szykuje do biegu.

Bałwan nie mogąc znaleźć taniego noclegu
Postanowił opłynąć w słoneczne luksusy
I razem z zimnym smutkiem się udał w lamusy,
Zostawiając po sobie kilka czarnych piegów.

Tak, jak i on odchodzą kolejne tematy
I topnieją pod gąbką na tablicy daty,
Horyzont nosa sprytnie wącha koniec roku.

Na uczniów teraz łatwiej polują wagary,
Lecz wiosną trzeba jeszcze złapać los za bary
I przez czarny płot nogi szykować do skoku.

05. Rok szkolny

Gnają po grani grzbietu każdego z miesięcy,
Czasem zmęczeni grzęzną w mieliznach tygodni,
Gdy dzida w dziennik trafi, jak narzędzie zbrodni
I podmuch wiatru klęski swoje dzieło zwieńczy.

We wrześniu o kęs lata każdy gorzko jęczy,
W grudniu szukają wytrycha, żeby uciec z chłodni,
Na skraju wiosny wszyscy odpoczynku głodni,
By wreszcie czerwiec mógł się za wszystko odwdzięczyć.

I tak lata mijają, jak ziarnka różańca,
Po żniwobraniu pędzi kolejna szarańcza,
W małych, żółtych kurczętach rozkwitają kury.

Aż się dopełni w końcu ostatnia z koronek,
Ministrant do zakrystii odwiesi swój dzwonek
I niechybnie się zaczną dożynki matury…

04. Liceum

Jest lato piękne, ciepłe, błękit nieba, ptaki,
Jezioro czyste, fale, w oddali pagórek,
Brzdąc w krótkich gatkach ciągnie latawiec za sznurek,
Tuż obok zieleń łąki, a na łące maki.

Właśnie teraz zakwitły – tak niby dla draki,
Chociaż chciałby pewnie oszukać naturę,
W pąku zamknąć ponownie swych płatków kapturek,
Ukryć nim niecierpliwe dojrzałości znaki.

Niestety – już niedługo je zetną sierpami,
By flakony zdobiły pięknymi płatkami,
Kurząc się w gabinecie, jak mumie w muzeum.

Niestety! Los piękności i czasu kordonek
Życie na szpulę nawija, który ciągnie dzwonek,
Rozkazując niezwłocznie opuścić liceum.

03. Gimnazjum

To już nie jest skrzek marny, ale jeszcze nie żaby!
Słodkie słońce nad stawem rozświetla poranek,
W mętnej wodzie buzuje wataha kijanek,
A na brzegu ropucha obserwuje szkraby.

Maluchom wyrastają niebosiężne graby,
Powoli zaczynają łapać co jest grane
I staw dla nich za mały – niby stary dzbanek,
Z którego chcą się wydostać na świat – płazów sztaby.

To trzyletnie terrarium za słabo chronione
Musi wycierpieć młode pomysły szalone
I hamulca lewarek znaleźć na pokusy.

Bo jak tłumaczyć synom w szkolnym uniformie,
Że przed laty paroma w szkolnictwa reformie
Chodziło o to, żeby wprowadzić gimbusy.

02. Szkoła podstawowa

Żółte pisklaczki jeszcze w skorupkach na głowie
Idą równo gęsiego za matulą kwoką,
Ciekawe świata główki podnoszą wysoko,
Słuchając co nowego podwórko im powie.

Czasem strach ich ogarnie w spacerku połowie,
Gdy pies zaszczeka, albo cień zasłoni oko,
Wtedy do matki pędzą – naprzeciw wyrokom
I żółte ciałka kryją pod skrzydeł sitowie.

Tak przez sześć lat ta kwoka nierzadko zrzędliwa
Boje z własną słabością zmuszona wygrywać
I do dzióbków im wkładać mądrości wszechnicę.

Nie może baczyć na to, że piór mniej na grzbiecie,
Że bieda zamieszkała na dobre w powiecie
I gospodarz jej gorszą podaje pszenicę.

01. Wstęp

Zaraz tu przyjdą stwory czternastopalcowe,
Na czterech płaskich łożach zalegną wygodnie,
Dwie pierwsze pary, kiedy tylko ściągną spodnie,
Nagości faktów będą opisywać słowem,

Między udami uda wetkają zmysłowe,
Ponętą rymów słodkich złączą się swobodnie,
By zmysły budzić, kiedy pióro frazę skrobnie,
Wyjmując z kałamarza końcówki stalowe.

Embrion refleksji skapnie na mniejsze łóżeczka,
Gdzie będzie wzrastał w bólu, cierpieniu i krzyku,
Niecierpliwy, jak ciepła w granacie zawleczka.

W końcu, jak wrzód wybuchnie w niemałym mozole,
Pointy nagie piszczele zawiesi na stryku,
By mógł Poeta pisać sonety o szkole.

12. Postarzała się wiosna…

Postarzała się wiosna,
Z łatwych pytań wyrosła,
Bohomaz mordy schowała w korycie.
Już się krzywi i marszczy
I z grymasem na paszczy
Nogi wyciąga w pogoni za życiem.

Wściekłość grzęźnie jej w gardle
Zniża czoło zadarte,
Kohorty nerwów wycofuje z boju.
Zmienia przekleństw grymasy
Na wyblakłe wyrazy
I prosi, prosi o chwilę spokoju.

Jadło gryzie powoli,
Wszak niejeden ząb boli,
Choć wczoraj jeszcze kąsał bez wysiłku.
A dziś to rodzaj dzieła,
Lecz ona już pojęła,
Że szczęk grzebienie służą do posiłków.

Oglądając ołtarze,
Szanuje świętych twarze,
W pokory sadło obrasta pomału.
Na rowerze sumienia
Jedzie drogą zdziwienia
Z tobołem grzechu – do konfesjonału.

Brnąc na życia paradę,
Szyję ściska krawatem
I protestuje przeciwko przeciwku!
W pędzie pędu pędzi
Pędząc nadzieję rzęzi,
By w zdaniu życia usiąść na przecinku.

Myśl samobójczą w głowie
Zdominowało zdrowie
I wizja jutra – świetlana jak troski.
Tam gdzie rosła frywolność,
Toast wznosząc za wolność,
Teraz ogromem kwitną obowiązki.

Zestarzała się wiosna,
Jak kartoteka posła
I żaden sąd nie zmieni wyroku.
Nikt także nie pomoże
Vetować dzieło Boże,
Które jej każe przyspieszać kroku.

My idziemy z nią w parze,
Jak dzieciaki na plażę
Trzymając mądrość naszych rodzicieli.
Lecz z tych dzieciaków tylko
Nam zostało nazwisko
I trochę życia, któreśmy widzieli.

Kogóż dzisiaj obchodzi,
To, że byliśmy młodzi
I życie wiedli od zmierzchu do rana!
Przyszłość była daleka,
Bo nam czas nie uciekał
I rozsadzała energia, jak granat!

Teraz straszy nas lustro,
Jak zaklątwione bóstwo,
Cholerna prawda – plakacik na ścianie!
Odbiornik brzydkich gestów
Nie przyjmuje protestu
Co dzień na gorsze zmienia o nas zdanie.

Płaski antagonista
Włos z czaszki nam wyciska,
Dumy, bo przecież oprawiony w ramy.
Leżąc na brzytwie losu
Cieszmy się z siwych włosów,
Bo to oznacza, że jeszcze je mamy!!!

11. Pan Ikar

Ikar:
Szczyt góry został za plecami gdzieś
Ja jednak żyję chociaż gruntu brak!
Jak laureat dumnie prężę pierś
I śpiewać mogę, że bratem mi ptak.

Tłum:
Patrzcie się ludzie: to anioł czy cud?
Hejże kowalu podnieś w górę wzrok,
Próżny się staje w młocie twym trud,
By lecieć podków nie przypniesz do rąk.

Ikar:
Z każdą sekundą zrzucam z serca strach,
Niech ci się boją, co głaszczą swój los,
Mnie tu nie sięgnie ni pręgierz ni bat
I będę żył gdy podpalą mój stos!

Dedal:
Synu! Kpić z życia nie możesz jak bies,
Człowiecze serce pompuje twą krew,
Na śmierci kosę nie szczekaj jak pies,
Ręką rozsądku trzymaj za swój ster.

Ikar:
Nie będziesz ojcze na skrzydłach mych grał
W dole twe miejsce pośród starych pryk
Tu jestem wolny, bez przekleństw i swar,
Nie będzie wodził za rękę mnie nikt!

Tłum:
Patrzcie do słońca uleciał jak ćma
W wolności świetle się spali na pył,
Stolarzu szykuj na trumnę już drwa!
Na powrót tutaj nie starczy mu sił.

Ikar:
Patrzcie się głupcy bo leci wasz król!
Gnijcie kolana i bijcie się w pierś,
Czas już najwyższy na zamianę ról,
Poeci hymny piszcie na mą cześć!

Dedal:
Zawracaj synu, powiedz sobie dość!
Do paszczy śmierci w skrzydła swoje dmiesz,
Synu wosk kapie! Synu Boga proś!
Synu mój synu! Nie słyszysz już mnie!

Ikar:
Co się stało? Czemu spadam w dół?
Choć lecę jeszcze na zboczu mych dni
Wiem że roztrzaskam się zaraz na pół.
Ojcze! Mój ojcze! Ojcze wybacz mi…

10. Za…

Za nasze życie oddaliśmy młodość,
Za śrut szaleństwa dostaliśmy spokój,
Za cud narodzin – żegnaliśmy kogoś,
Kto odszedł od nas cicho po kryjomu.

Za złoty krążek straciliśmy wolność,
Za rajd po knajpach wystarcza kieliszek,
Na walc wiedeński zmieniło się pogo,
Jabłkowe wino już nie jest prestiżem.

Musimy kroić ten tor weselny,
Jak egzystencji własne oblicze,
By świece na nim dłużej płonęły,
Niż olejowe nagrobne znicze.

09. Tort urodzinowy

Kiedy przyniosą tort urodzinowy,
Nie próbuj liczyć, ile świeczek wbili,
Napij się wódki, podziękuj żeś zdrowy
I nie myśl o tych, którzy nie dożyli.

Nie dmuchaj! Udaj, że astma, gruźlica…
Wszak jedna świeca – to jedno marzenie,
Które chcesz zgasić, jak jaskrę w źrenicach,
Gasząc tym samym szansę na spełnienie!

Noże, łopatki schowaj pod obrusem,
By od twych marzeń trzymały się z dala,
Niech wosku krople kształtują ich dusze
I wieczny ogień słabości wypala.

Wbrew wszystkim gościom wsadź ręce do tortu,
Niech szok piorunem zatrzęsie ścianami,
Chociaż kultura nie pierwszego sortu,
To czerp słodkości pełnymi garściami…

Wosk, ogień, słodycz wymieszaj, jak życie,
Nie waż, że przez to zbulwersujesz wielu,
Pamiętaj, że kto żyje pospolicie,
Ten kurhan stawia w pół drogi do celu!

08. Zimno

Jest noc grudniowa, minus dwadzieścia,
Życie zamarło już na przedmieściach,
W łóżeczkach stópki zakryły dzieci.
Dym ciemiężony leci z komina,
Jesion do ziemi konar nagina,
Na niebie milion jeden gwiazd świeci.

Popatrz – idę, na wskroś zmarznięty,
Jak złodziej – ukradł mróz sentymenty,
Sopli fujarki przyczepił do brody.
Pod butem kroki kwiczą, jak świnie,
Wiedząc, że zaraz któraś z nich zginie,
Jakby już czuły szpic elektrody.

Ten szpic się przebił łatwo przez spodnie
I w drętwe ciało wchodzi swobodnie,
Jak chirurgiczna brzytwa lancetu.
Przed tym lodowcem wiotczeją kości,
Jak przed proboszczem ludziska prości,
Nie mając żadnej drogi odwetu.

Popatrz – ja idę ciągle przed siebie,
Gwiazda za gwiazdą spada na niebie,
Moja wciąż świeci – choć marznie – franca
Druty chcą rdzewieć pod rękawiczką,
Paznokcie sine, jak przytrzaśnięte drzwiczką
Leżą, jak trumny na drętwych palcach.

Pod piersią miechy tłoczą zmęczone
Ciężkich oddechów własną obronę
W potrzebie chwili wgraną naprędce.
By nie pożegnać się właśnie z duszą
Żył korowody zrozumieć muszą,
Dlaczego konie gna teraz serce.

Popatrz! Śmierć obok idzie zmarznięta,
Wszak dzisiaj duży wybór w klientach,
Lecz ona sama siebie się lęka!
Bo gdzież naprzeciw śmiertelnym mrozom
Nago zapuszczać się z nagą kosą,
Złowieszczą niby teściowej szczęka!

Śmiertelną ciszę kroi psie wycie,
Jak epitafium na własne życie,
Podtrzymywane końcem łańcucha.
Z nieba znów lecą śniegowe grudy,
A między nimi prosto do budy
Bez właściciela gna psia kostucha.

Popatrz – ja idę zimny jak ścierwo,
Pchany do przodu życiową werwą
I chęcią, żeby cię znów zobaczyć.
A Ty się patrzysz – przyznaję – ale
W telewizorze na dziwne seriale
Dla prymitywnych chleba zjadaczy.

I pewnie by mi duszę kostucha
Pod mymi drzwiami wyssała z ucha,
Śląc priorytetem, gdzie ogień huczy!
Gdybym popełnił grzech zaniedbania
I nie spakował obok śniadania
Do domu kluczy.

07. W sobotę odejdzie jeden z nas

szkoda cholera
dobry chłop był

ale zdradził nas
brzdąców z piaskownicy
kolegów ze szkolnej ławki
strażników piany
kamienne posągi twarzy przy brydżu

na nasze NIE
odpowie TAK
wiec musi odejść!!!

już mu nie pomogą
strzykawki antybiotyki chemioterapia lewatywa

a na amputację serca
nie wyraził zgody

tak więc w sobotę
się ożeni

2006-02-04

06. Życie, życie jest…

Piwo piją, jak herbatę,
Pala tanie papierosy,
W marynarce noszą łatę,
Zadzierają w górę nosy.

Debatują godzinami,
Filozofów mówiąc głosem,
Choć handlują mądrościami,
To nie śmierdzą raczej groszem.

Tak to artyści, artyści, artyści,
Ci nieodkryci, a już zapomnieni,
Do dnia przed śmiercią pełni nienawiści,
Od dnia narodzin przez życie natchnieni.

Na świat patrzą po trzeźwemu,
Mają dwójkę własnych dzieci,
Mało grzechów na sumieniu,
Nie obchodzą ich poeci.

Pchają wózek po Biedronce,
PIN wklepują w bankomacie,
Od lat żyją z jednym słońcem,
W harmonijnym, świętym ładzie.

Tak to normalni, normalni, normalni,
Ci którzy łapią za mordę karierę,
O pełne konta walcząc godzinami,
Jak stare babcie o ławkę w kościele.

Jedni drugich nie pojmują,
Drudzy jednych nie szanują,
Błędne koło też na głowie
Stojąc racji nie podpowie.

Jak ich połączyć? – trzeba debat długich,
Więc lepiej oddać bezstronnym narrację:
Za antychrystów i jednych i drugich
Uznają szybko, bez wahania babcie.

05. O Kowalskim

Weźmy pierwszego z brzegu pana Kowalskiego,
Normalny człowiek, poza brzuchem – nic wielkiego:
Dwie ręce – tyle samo tych kończyn na dole,
Głowa – odgrywająca drugorzędną rolę,
Żołądek i wątroba zużyte książkowo,
Do tego parę włosów rozwianych nad głową.

Życiorys pożyczony, jak podrzędny trunek
Dzielnie zaadoptował na własny rachunek;
Dyplom, praca i pierwsza żona – bez rozwodu
Do tego dom rodzinny, w nim dwójka bachorów,
Żyje bardzo spokojnie, kłopotów unika,
Nie boi się proboszcza, ani komornika.

I chociaż czasem uśmiech mu mordę wygniecie
To wygląda, jak śledzie w na półce w markecie,
Zamknięte szczelnie w małym słoiczku istnienia,
Niemające mądrego nic do powiedzenia,
Tylko w cebuli leży wielce zawstydzony
A obok niego innych Kowalskich miliony.

W zasadzie mógłby umrzeć już jutro nad ranem,
Wszakże życie jest rzeźnią a on był baranem,
Ale nie zdołał życia naciągnąć na rogi
I wiekopomnej wzniecić (jak Neron) pożogi.
Zatem, czy póki zdrowie i Bóg nam pozwala
Warto poszukać w sobie troszeczkę cezara?

04. Popołudnie

O 6 rano budzimy się z brzaskiem,
Niech matka pierwszy płacz dziecka usłyszy,
O siódmej dziadków powitamy wrzaskiem,
Zanim w grobowej zatopią się ciszy.

Na ósmą dziarsko idziemy do szkoły,
Aby się chwalić z czym mamy kanapki,
Ławką nazywać popisane stoły,
Podziwiać książek stubarwne okładki.

Kiedy wybije dziewiąta godzina,
Klękniemy ładnie do Pierwszej Komunii,
Górę prezentów przywiezie rodzina,
Łza się zakręci na twarzy babuni.

Gdy już zatrąbią na wieży w Krakowie
I w kraju radia odpowiedzą chórem,
Znienawidzony przez nas belfer powie:
Nieuki! Jednak zdaliście maturę!

Trzynasta może nie będzie pechowa,
Kiedy sukcesu zapali się iskra
Będziemy mogli do teczki swej schować
Tak upragniony dyplomik magistra.

A o czternastej ponownie w kościele
Przez dwuduszowy sakrament wezwani,
Rzeźbić musimy dla krewnych wesele,
Popołudniowy taniec z obrączkami.

Jak teraz tańczyć, by sił wystarczyło?
Ile pić wódki, by wesoło było?
Ile ryzyka położyć na szali?
Jakiej nadziei wypatrywać w dali?

Tyle perspektyw przed nami do rana,
Ile złośliwych znaków zapytania!

03. Już czas

Czas zdążył ubrać nam marynarki,
A życie włożyć ciężar na barki,
Ze szkolnej ławy w świat wyrzuceni,
Z marną maturą w pustej kieszeni,
Pchamy ten wózek, życiem nazwany,
Przed byle pyłem w pół się zginamy.

Nie dajmy pyłom w proch nas obrócić!
Najwyższy już czas ze snu się zbudzić,
Nie dać zbezcześcić naszej godności,
Nad naszym płaczem nie ma litości,
Nadszedł już czas by otrzeć z łez oczy,
Przestać pod górę wózek swój toczyć!

Rozpalmy życie sukcesów żarem,
Nie gnijmy nóg pod jego ciężarem,
Bo gdy padniemy – wstać nam nie dadzą,
Ci – którzy każą zwać siebie władzą,
Będziemy skomleć o kęs litości,
Póki nie spełni kat powinności!

Naszego nadszedł czas pokolenia!
Przed nami tyle jest do zrobienia,
Kiedy nam z góry ślą porcje głodu,
Weźmy na bary losy narodu,
Zróbmy to, czego oni nie mogą,
Idźmy na przód swą własną drogą!

Z wygojonymi z pryszczów gębami,
Z zaciśniętymi z nerwów pięściami,
Ze sztywnym karkiem – nie do schylenia,
Zróbmy to, co jest do zrobienia,
Bo tam na górze każdy z tym zwleka,
A to się mnoży i na nas czeka!

02. Pitekantrop

Na twardy kamień wypluty z macicy
Powstaję prosto – choć nie jest łatwo,
Palce wyrosły na miejscu racicy,
Z dumą oznajmiam: jestem pitekantrop.

Okropny odór zionie mi z paszczęki
I zagon kudłów pokrywa me ciało,
Rozum nie z głowy płynie, ale z ręki
Mięsistej, twardej, zakończonej pałą.

Wiedza mnie boli, jak złamana noga,
Lecz umiem tyle – co do życia trzeba:
Czyli śmiertelnie w mordę walnąć wroga,
Albo mu włócznię wsadzić między żebra.

Nie znam na razie żadnego języka,
Wszak mojej myśli bym nim nie wyraził,
Dla tego, który mi błędy wytyka
Mam skuteczniejsze metody perswazji.

Nocą w jaskini przedłużam gatunek,
Za dnia próbuję polować na kąski,
Dla dziatków muszę zdobyć poczęstunek,
To są jedyne moje obowiązki.

01. Płód

Po szklance wódki nadchodzi przygoda,
Jak wiosna w marcu się stara panoszyć,
Następnie spływa zagęszczona woda
I drąży drogę do źródeł rozkoszy.

Cud połączenia wydaje się pewny,
Więc może wzrastać, jak pchły na kocurze,
A w między czasie autor pełen werwy
Stara się wetknąć w jego ciało duszę!

Najcięższa chyba jest chwila porodu;
Niepewność, jaką niosą narodziny,
Kiedy wychodzi nogami do przodu
Krzyczący z bólu koniec pępowiny.

Rośnie, znów rośnie, lecz tym razem Ego,
Które znienacka, niby grzech wpłynęło
I każe wielbić nam siebie samego
Bardziej, niż świeżo narodzone dzieło.

Następnie przyjdzie z wizytą rodzina,
Popatrzy, jakby się na tym coś znała,
Ramieniem wzruszy i głową pokiwa,
Ale miłością raczej nie zapała.

Potem znajomi się zbiorą przy wódce,
W pewnym momencie zrobią oczy wielkie,
Jakimi babcia przygląda się wnuczce
I zapytają o nową butelkę.

Wrogowie także, głównie z naszej branży,
Dla niepoznaki przybędą z żonami,
Popatrzą z miną kamienną na twarzy,
Komentarz rzucą – zgrzytając zębami.

A nam niedługo ból zacznie doskwierać,
Jak naciągnięte na pysku wędzidło,
Zatem musimy do pracy się zbierać,
Żeby napisać kolejne wierszydło.

15. Ilu z nas… (Obserwatorzy 2)

 

Ilu z nas rękę wsadzi do wrzątku,

By gładką skórą świata nie głaskać,

Przecież w najlepszym nie jest porządku,

Że nawet kości kryjemy w maskach.

 

Iluż potrafi zedrzeć paznokcie,

Jak swoją starą koszulę z brata,

Jednych i drugich marnują krocie,

Przecież nikt nie chce, jak lwica drapać.

 

Ilu swe zęby wyrwie ze szczęki,

Dziąsła nieszczelne zostawi w ranach,

Po cóż nam w gębie szczegół niewielki,

Skoro nie chcemy ręki gryźć pana.

 

Ilu z nas język zetnie, jak trawę,

Przebitą wcześniej kosą kolczyków,

By się nie plątał jak źdźbło niemrawe,

Bo i tak nigdy nie wyda krzyku!

 

Ilu z nas nogi urwie w kolanach,

Choć zdrowe jeszcze są do cholery!

Lecz nie płacz po nich matko kochana,

Bo nigdy nie szły drogą kariery.

 

Jak psy zaszczute żyjemy w budach,

Kiedy pan idzie – tulimy ogon,

Czasem nam nawet szczeknąć się uda

I trochę szkoda, że dugą stroną.

 

Patrzymy w miskę, jak w oczy Boga,

W niej przecież życie i zmartwychwstanie,

A w duszach naszych tli się pożoga,

Jak tu wyszczekać najszczersze zdanie.

 

Kiedy nam zdjęli ciasne obroże,

Nikt z nas nie wiedział co z sobą zrobić,

Tak, więc stoimy w znajomych pozach,

Za które chyba nas lubią oni.

 

I tylko jedno ten nasz zwierzyniec

Pozwala uszyć miarą człowieka,

Który z lenistwa na świece słynie,

Za to na wszystko lubi narzekać.

 

2012-06-02

14. Zwierzyniec

 

kogut pieje jak cholera

folwark się do życia zbiera

 

uzda szkapę za pysk ściska

chłopy pędzą do mrowiska

 

bat się dorwał już do skóry

wysiadują jaja kury

 

by wśród bydła żyć godziwie

GOPS odwiedził już leniwiec

 

świnia pięknie w oczach tyje

gdy państwowe żre pomyje

 

a kukułka kryzys czuje

dzieci już nie wykukuje

 

ślimak spieszyć się nie może

pewnie żyje wciąż w zaborze

 

rak do tyłu odwłok wlecze

chyba wszedł już w średniowiecze

 

pająk w środkach nie przebiera

elektorat w sieci zbiera

 

muszy los jest nader marny

muszą zżerać kawior czarny

 

żeby poznać życie pieskie

słucha naród osłów z Wiejskiej

 

baran zamiast zjadać trawę

z łąki płoną tka ustawę

 

tylko człowiek w nocy kwili

kto zakazał zoofilii?

 

2012-10-18

13. Szpara

wg Tygodnika Podhalańskiego

 

Cóż to za szpara tak się uśmiecha

I bardzo kusi, by do niej wjechać?

 

Czy ona może zachwycić pana,

Gdy już tak bardzo jest rozjechana?

 

Czy też omami tą dziwną panią,

By się zabrała bezwstydnie za nią?

 

A może będzie chciała trzech na raz

By w nią chłopaki wdepnęli zaraz?

 

Albo powoli i tak namiętnie,

Narcyza uśmiech w niej nagle zmięknie?

 

Cóż to za szpara – jeszcze nie wiecie?

Wszak to największa… w naszym powiecie

 

Zazwyczaj mokra i obnażona

Kierowców prosi w swoje ramiona,

 

Mimo, że lekkie ma obyczaje

Chętnie na kredyt klientom daje,

 

Najbardziej lubią ją mechanicy,

Jak napędowe koło mennicy,

 

Wulkanizator, także ją święci,

Bo bez gumy nie wchodzą klienci,

 

Komu zawróci bezczelnie w głowie,

Chrzci ją w najbardziej powszechnym słowie,

 

Przypadki takie są bardzo liczne,

Ona to dobro i zło publiczne,

Czasem się patrzy jakiś znad wąsa,

Czy gdzieś nie widać pana Alfonsa?

 

Alfons przyjedzie najwcześniej w maju,

Tak to już bywa w tym pięknym kraju,

Zadowolony pokaże palcem,

Gdzie wylać asfalt i zrównać walcem!

 

Alternatywnych wyjść jest też parę,

Można na przykład zarybić szparę…

 

12. Oddajmy

Lekką fantazję oddajmy pisarzom,

Poetom – rymy, sonety i myśli,

Niech wniebowzięci w Parnasie wymarzą

Miłość piękniejszą od tej, która się wyśni.

 

Widmo rozpaczy oddajmy biedakom,

Studnie w ogrodzie, mieszkanie na strychu,

ZUSem postraszmy, kiedy przyjdzie lato,

By nie umarli przypadkiem w przepychu.

 

A emerytom oddajmy włos siwy,

Niech małolaty uznają w nich dziadków,

Dorzućmy potem na czole łysiny,

By łatwiej było im schodzić do kwiatków.

 

Młodym oddajmy nieprzespane noce

I wolną miłość na burcie szaleństwa,

Przed tym, jak Amor skieruje w nich procę,

Pocisk wypali na miarę małżeństwa.

 

Bogu oddajmy ołtarze i krzyże,

W Wielką Niedzielę ubrania dostojne

I gdy klęczymy przed Jego obliczem,

Wbrew możnowładcom nie idźmy na wojnę.

 

Władzę oddajmy krzyczącym idiotom,

Psom, które nigdy nie przestają szczekać,

Wszak politycy są nam tylko po to,

Abyśmy mieli na kogo narzekać.

 

Chorym oddajmy kolejki w przychodni,

Na dalsze życie odbierzmy nadzieję,

Niechże się cieszą, że odejdą głodni,

A NFZ się przez nich nie zachwieje.

 

Matkom żołnierzy oddajmy ich trupy,

Które wraz z życiem złożyli na szali,

Bo zamiast w domu kluski łowić z zupy,

W dżungli do mięsa ludzkiego strzelali.

 

Ojcom uczennic oddajmy wnuczęta,

By mieli w domu kwilące zabawki,

Niech się nie łudzą, że córka pamięta,

Kto śmiał nie zrobić dla dziecka wyprawki.

 

Durniom oddajmy głupotę i podziw,

By mogli sobie wybierać do woli,

Podziw im może bezwzględnie zaszkodzić,

Za to głupota, jak wiemy – nie boli.

 

Zdrowym na ciele oddajmy zasiłek,

Bo tylko oni go mogą wywalczyć,

Chorzy zaś – będą pracować na siłę,

Póki im życia do pracy wystarczy.

 

Co nam zostanie, gdy tyle oddamy?

Mogą nas teraz spytać przyjaciele,

Nieprecyzyjnie, lecz odpowiadamy:

Na pewno niewiele…

 

2014-02-17

11 Zaborcy

Po co nam wolność – do jasnej cholery,

Kiedy jak ludzie w niej żyć nie umiemy?

Gdy więzień brakło w sybirskiej otchłani

We własnym trudzie więzimy się sami

I nikt o kosy nie musi się starać,

Gdy krwi nie trzeba przelewać za cara,

Lecz Polak nigdy się w tryumfie nie pławił,

Zawsze niedosyt mu los pozostawił!

 

Historia na nowo się lubi powtarzać,

Jak drzewiej przez wieki podaje na tacy

Podobne niedole, przy innych cesarzach,

Przy których najbardziej wciąż cierpią Polacy.

 

W płuca wolności, jak sepy wessani,

Nawet zaborców wybraliśmy sami,

By mogli Polskę podzielić wśród siebie

Demokratycznie w protestów ulewie,

Po mapach kreślić nie potrzeba granic,

We własnym sosie będziemy się ranić,

Bo nic nie czyni większego wesela,

Niż Polak, który do Polaka strzela!

 

Historia na nowo się lubi powtarzać,

Jak drzewiej przez wieki podaje na tacy

Podobne niedole, przy innych cesarzach,

Przy których najbardziej wciąż cierpią Polacy.

 

Zaborcy dzielą, jak nauk królowa,

Mieczem ich PR – tarczą wielkie słowa,

Krzyż oczywiście w katedrze nie tęskni,

Tym razem modzie toruńsko-smoleński,

Dla nas Polaków to już nie pierwszyzna,

Że na kolana upada Ojczyzna,

Lecz nasze głowy rozsadza pytanie:

Przeciwko komu szykować powstanie?

 

Historia na nowo się lubi powtarzać,

Jak drzewiej przez wieki podaje na tacy

Podobne niedole, przy innych cesarzach,

Przy których najbardziej wciąż cierpią Polacy.

 

Pytania chodzą w dzień i w nocy wszędy,

Kto odpowiada za te wszystkie błędy,

Kto zajmie pomnik, a kto z niego spadnie,

By solidarnie z Ojczyzną być na dnie?

Kiedy odcisną wyzwolenia piętno,

By ustanowić narodowe święto?

Na koniec prawda, choć gorzka – kochani,

Naszych zaborców stworzyliśmy sami…

 

Historia na nowo się lubi powtarzać,

Jak drzewiej przez wieki podaje na tacy

Podobne niedole, przy innych cesarzach,

Przy których najbardziej wciąż cierpią Polacy.

 

2013-11-18

10. Ile są warte…

Ile są warte nasze patyki,

(Smutne, jak bosi święci z ołtarzy)

Na które jeszcze przed chrztem nabili

Niepewną kulę z fragmentem twarzy?

 

Stolnica ładnie mąką pokryta,

Jak śniegiem, który zasłania brudy,

Co jest pod spodem lepiej nie pytać,

Niechże się o to już martwią drudzy.

 

Na razie ciasto trzeba wyrabiać,

Bezwzględną dłonią wypieści czule,

Aby nie chciało w piecu rozrabiać,

Gdy drożdże zaczną kształtować kulę.

 

Po lewej drzewiej stał dąb i miasto,

A w nim pies szczekał strzegąc dziedziny,

Aż bunt człowieczy, jak piorun trzasnął,

Zostały zgliszcza, trąd i ruiny.

 

Po prawej rośnie sosna niezgody,

Z lasu wychodzą duchy, potwory,

Stawiać próbują drewniane grody,

Dokładnie według planu Pandory.

 

Słabi bogowie, mali bogowie

Przejęli władzę nad wielkim światem,

Szumią bezczelnie, jak wódka w głowie

I rwą z pijących na poły szatę.

 

Słabszy słabemu umrzeć pomoże,

Choćby miał brata rzucić weń czaszkę,

Przecież dokładnie oni wiedzą, że

Najtrudniej słabym ponieść porażkę!

 

Zejdźmy na chwilę do nas na ziemię,

Gdzie człowiek znów człowieka rani,

Bo nie zrozumiał jeszcze, że przecież

Bogowie mogą wyrżnąć się sami.

 

2012-11-19

09. Średniowieczny rynek

To było dawno, nawet nie wiem gdzie,

Brzask pełznął wolno, jak wilgotny gad,

Słońce za chmurą buntowało się

A kur do życia budził śnięty świat.

 

Na miejskim rynku zamieciono mrok,

I dostrzec można chciwych źrenic blask,

Buty prowadził pewny, raźny krok,

Wszak handel zacząć już najwyższy czas.

 

Bezwzględny spokój swój zobaczył grób,

Więc na rogatki w strachu gnał co sił,

Rynek znienacka zalał miejski lud,

Jakbyś w mrowisko gruby wtłoczył kij.

 

Baby, jak stare gacie w pył się drą,

Żeby usłyszeć mógł je cały kraj,

Lecz przecież one tylko tutaj chcą

Ludziom odsprzedać jak najwięcej jaj.

 

Obok rozterek w gębie mocnej płci

Wątłym parobkiem miota szary sznur

I jego koniec w żywe oczy kpi,

Wszakże tym końcem jest różowy knur.

 

Jak to przystało na XV wiek,

Zabawa w kupców i handlarzy trwa,

Z trzosów wychodzi dobrze znany dźwięk,

Na strunach zysku pierwsze skrzypce gra.

 

Baby się cieszą, poprawiają włos,

Z wrażenia wzdęty, jak na wietrze bór,

Po raz dwudziesty liczą z monet stos,

Które dostały za najmniejszą z kur.

 

Nagle zagrzmiało – pojawił się koń,

Wóz pełen fantów jedzie za nim w trop,

Na lejcach pewnie zaciśnięta dłoń,

Z tą twardą garścią – zespolony chłop.

 

Pozwolił sobie szybko wjechać tam,

Gdzie nigdy dotrzeć nie chciał nawet Bóg,

Babie przewrócił jej koślawy kram

A osiołkowi złamał jedną z nóg.

 

Na cały rynek z płuc wydobył krzyk,

Nie bacząc wcale, że jest pośród wron,

Lecz tej reklamie nie oparł się nikt

I cały towar sprzedał tylko on!

 

Baby płakały, tak jak jeden mąż,

Ze smutkiem patrząc na swój pełny kram,

Myślały – geniusz, czy to może wąż

Zdołał ludziskom, wcisnąć taki chłam?!

 

A jeden z mędrców zakrzyknął „O rety!

Patrzcie się ludzie! On stworzył marketing!”

 

2012-04-04

08. Kuchenne rewolucje

Kiedy próg knajpy wesoło przekroczy
I na wokandzie usiądzie za stołem,
Widać jak ogień patroszy jej oczy
I lokowanie produktu nad czołem.

Ta mała przed nią się trzęsie, jak kura,
Którą patroszą przed sauną w rosole,
Z nerwów kończyną w pantofelku szura
I myśli krótko: ja… już umrzeć wolę.

Gdy się zachwyci wszystkim co dostanie,
(Tak jak zachwyca się dziecko grysikiem),
Głodna od stołu niewątpliwie wstanie
I pójdzie zasiać na kuchni panikę.

A tam kucharze fiksują wzorowo:
Jeden marchewkę posiekał z palcami,
Drugi podpalił ze strachu szefową,
Trzeci do kota celuje sztućcami,

Mrożonki same pędzą do śmietnika,
Indyk w lodówce zrobił się ciut blady,
Najmłodszy kucharz zlew z nerwów przetyka,
Specsłużby niosą kosze na odpady.

Gdy już wyrzucą trzy czwarte z zaplecza,
Trenując przy tym najdziwniejszą minę,
Pora powrócić do tarczy i miecza,
Czyli nierówny zacząć pojedynek;

Ta pani nawet nie siedzi na smoku
I tajnych zaklęć z góry nie przemyca,
Nikt nie próbuje dorównać jej kroku,
Wszak wszyscy wiedzą, że ona – smoczyca!

Małe chucherko (właściciel lokalu)
Teraz topiony w łyżce własnej zupy,
Wnioski próbuje wysnuwać pomału,
Znaczy pojmuje, że wszystko do dupy!

Będzie rewolucja! Będzie rewolucja!
Mości dobrodzieju nie oszczędzaj kasy!
Będzie rewolucja! Będzie rewolucja!
Dla tej restauracji idą lepsze czasy!

Zagrzmiało w kuchni, jak na poligonie!
Wszystko tak świeże, że jeszcze się rusza,
Lis się potyka na własnym ogonie,
Futro zdejmuje i pędzi na ruszta!

Pośpiech oblicze bezczelne odsłania,
Bacząc, że wszystko być musi gotowe,
W szybkę od pieca puka wściekła łania;
Że zapomnieli odrąbać jej głowę!

Wreszcie przybyli wygłodniali gości
I po darmowe wyciągają ręce
(Niby topielcy do ludzi na moście)
Sami zatopić chcą zęby w wyżerce!

Zeżrą, wypiją – czym chata bogata,
Do torby resztki wsadzą po kryjomu,
Powiedzą, że dobre – bo tak wypada
I się nieczule rozejdą do domów.

Potem przeminie sześć chudych tygodni,
Aż pewna pani przełamie złą ciszę…
Wstrzymają oddech – słów wyroku głodni,
Czy też pod nimi się pani podpiszę?

A co wynikło z tej wojny talerzy?
Bardzo niewiele – mówiąc między nami.
Ale bezwzględnie powiedzieć należy:
Kucharki stały się celebrytkami…

2011-11-13

07. Kredyt

Ten śmieszny błazen w szarym garniturze
Na życie ludziom daje zapomogi,
Władzę ma prawie, jak ten gość w purpurze,
Choć głupi przecież, jak but z lewej nogi.

Wyszczerza zęby myte wybielaczem,
Gębą pracuje, by nie brudzić racic
I po kryjomu zaciska zwieracze,
Żeby z radości nie upaprać gaci!

Nim bladą szyję otuli szalem,
Całymi dniami szacuje skutki,
Liczy procenty, liczy wytrwale
I nie ma czasu – napić się wódki!

Ta młoda para idzie do błazenka,
Persony w naszych czasach znowu władczej,
Ona dwie grube teczki dźwiga w rękach,
On ma w rezerwie walizkę zaświadczeń.

Błazen podliczy cyfry i pieczątki,
Popatrzy w sufit, popatrzy w podłogę,
Popatrzy z góry, jak hetman na pionki,
I wreszcie młodym wyda zapomogę.

Gdy przyjdzie finał tego błazeństwa,
W sensie podstawa rodzinnej zrzutki,
Oni w ekstazie wielkiego szczęścia
Zapomną nawet napić się wódki.

Te cztery ściany – poniekąd ich własne
Codziennie czoło roszą zimnym potem,
By w ich rozumach zrobiło się jasne,
Że muszą teraz szanować robotę!

Zatem przed szefem potulni jak dziecko,
Udają głupszych, niż bracia goryle
I przy tym dają codziennie świadectwo
Na cud istnienia perpetum mobile!

Trwają, bo życiem nazwać nie można
Tej wątłych mięśni i nerwów grupki,
Której wieczorem tak zwana bieda
Już nie pozwala napić się wódki!

Przyszła tragedia, jak oddech teściowej,
Wieszcząc wszem-wobec nieszczęścia sto krocie
I do poduszki im bajkę opowie,
Jak się wspomaga w Polsce bezrobocie.

Błazen też musiał po martwym sezonie
Swój śmieszny kostium na haku zostawić,
A małpy potem mówiły w swym gronie,
Że właściciela nie zdołał rozbawić

To już jest koniec bajki – niestety.
Choć bajka długa – to morał krótki,
Ci którzy dają lub biorą kredyt
Nie mają za co napić się wódki.

2012-03-15

06. Absolwent

Czemu życie tak przeklęte

Gdy zostałem absolwentem

I już w garści ściskam upragniony dyplom.

Te cholerne egzaminy,

Dać mi miały perspektywy,

No to dały – tylko sztuczne, jak in vitro!

 

Studia tworzą podwaliny,

Jednakże nie z tej dziedziny,

Z której poświęceniem słuchałem wykładów.

Wszak nie mówił żaden doktor,

Że po studiach przyjdzie horror

I magister chudnie, gdy nie ma układów.

 

Lecz ja jednak nie narzekam,

Po tych wszystkich krwawych mękach,

Które mi w prezencie dała akademia,

Umiem przeżyć ze dwie doby

Za 5 całych polskich złotych,

Wszak co nie ucieka – dobre do zjedzenia.

 

Fajka, kawa do południa,

Potem z ryżu chińskie cuda

Do przeżycia wiele więcej nie potrzeba…

W weekend zupkę zjem u ciotki,

Po niej rozdam dwie ulotki

I zarobię kasę na kieliszek chleba.

 

2012-03-16

05. List do R. R.

Dźwięk gitar włosy Twoje poruszał,
Pośród nich serce mocniej mogło drżeć,
Wszakże świat skazał Ciebie na bluesa,
A blues w podzięce Cię skazał na śmierć.

Dlaczego Boże mu dałeś żyły?
Jak wilczy bilet na ten chory świat.
Ogromny talent i ludzkie siły;
Na wątłej nóżce wyrósł ciężki kwiat.

Byłeś jedyną, własną osobą,
Na przekór wszystkim Twoje nogi szły,
Nawet odchodząc zostałeś sobą
I już nie znajdziesz takiego jak Ty…

… i teraz czasem jeszcze Cię widzę,
Trzęsiesz się z bólu, jak jedna ze strun,
Tak wrak człowieka – legenda Riedel,
Na scenie kona – niesiony przez tłum.

Te psy cholerne szczekają w głowie,
Wredne robaki się wdarły do żył,
Z ciała powoli odchodzi człowiek,
Reszta zostaje i opada z sił.

Powiedz mi proszę, powiedz po cichu,
Jak może wolność zamieszkać wśród nas,
Dlaczego milczysz? – cholera Rychu…
Już jest tak późno… szlag trafił ten czas!

Klisza się toczy na bocznym torze,
Ty wiesz najlepiej, jak trudno jest wstać,
Ale gdzie byłeś niedobry Boże,
Gdy zamiast dawać Richard zaczął brać???

Byłeś jedyną, własną osobą,
Na przekór wszystkim Twoje nogi szły,
Nawet odchodząc zostałeś sobą
I już nie znajdziesz takiego jak Ty…

2012-02-07

04. Drzewo

Pamięci JE. ks. Franciszkowi kard. Macharskiemu

 

Uparte stoi na stopie korzeni,

Nie ruszy w prawo, nie pójdzie na lewo,

Wiernie pilnuje Ojczyzny i Ziemi,

To mocne, stare, rozłożyste drzewo.

 

Jego gałęzie, jak ramiona matki

Dadzą schronienie, gdy przyjdzie potrzeba,

Rozpędzą chmury płynące, jak statki,

Otulą duszę i przychylą nieba.

 

A gdy powietrza zbuntowane wojsko

Atak wypuści, jak grzechów potwory,

W jego półcieniu stać możesz beztrosko,

Bo cię uchroni brązowa pierś z kory.

 

A kiedy pożar zagości na niebie,

Zastępy liści powstaną w szeregu,

Niby sutanną obejmą cię cieniem,

Byś mógł odpocząć malutki człowieku.

 

Posłuchaj serca, które wewnątrz bije,

Do pnia wyszeptaj modlitwy i grzechy,

W pokorze pochyl przed nim swoją szyję,

Byś mógł zrozumieć, że odchodzisz lepszy.

 

I przychodzili, słuchali, prosili,

Czując w nim rękę ojcowską, bezpieczną,

Aż dnia pewnego, jak zawsze przybyli,

A wierne drzewo znienacka odeszło…

 

Na jego miejscu wyrosło cherlawe,

Słabe, pokorne, jak w pokutnym worze

I słychać tylko cichy ludzi lament;

Czemu zabrałeś na Go Panie Boże?!

 

2012-05-29

03. Jarzębiaki (Euro 2012)

                        Tekst zawiera lokowanie produktu!

 

Ci piękni ludzie z gnojem na baciokach,

Z wygiętym w pałąk od roli szkieletem,

W remizie grane wiejskie karaoke

Od dawna zwykli nazywać bankietem.

 

Nabożni ludzie z różańcem na szyi,

Na ścianach mają portret Matki Boskiej,

Choć w Watykanie w życiu swym nie byli,

Wierzą, że leży w kujawsko-pomorskim.

 

Gdy się spotkali pobożni z pięknymi,

Zjednani wiarą, pomysłem i gustem,

Tęcza perspektyw rozkwitła nad nimi,

Więc rządzić mogli jarmarcznym odpustem.

 

Dosyć już mieli naszej czystej wódki,

Wszak czystą pije Polak byle jaki,

A Europejczyk to człek przecież rzutki

I za pazuchą chowa jarzębiaki.

 

Jarzębiak dobry, jak w Tennessee whisky,

Nawet bez lodu do gardeł nam leci,

Do tego słoik z napisem Pudliszki

I mają czego zazdrościć sąsiedzi.

 

 

Sąsiedzi jednak mieli marne gusta

I dziwną modę przywieźli z oddali,

Gdy w jarzębiaku zamoczyli usta

Przełknęli i    wy…

wy…

wyyyyy…

wyśmiali!

 

2012-05-28

02. Obserwatorzy

 

Jak manekiny siedzimy na łące,

Gdzie trawy tańczą, podniecone wiatrem,

Z góry z pogardą patrzy na nas słońce,

Bo w żywych ciałach widzi dusze martwe.

 

Przecież nie wzruszą nas te marne chmury,

Lekkie jak pierze, czyste jak dziewica

I nikt przekleństwa nie wyśle do góry,

Póki nie spadnie na nas nawałnica.

 

Patrzymy za to na sprawy przyziemne,

Ale z dystansem wszelkim do wszystkiego,

Więc nie wnikamy, czy muchom przyjemnie,

Gdy spożywają obok coś czarnego.

 

W oddali miasto stoi jak skazaniec,

A w jego żyłach fontanny i ścieki,

Ratusz pierś pręży, jak dorodny samiec

I smutek sieje dom starczej opieki.

 

Zadbana rzeźnia skrywa tajemnice,

(W zamkniętej księdze – zamknięte są krzyki)

W niej rzeźnik rano zjada jajecznice,

Potem inwentarz przerabia na szynki.

 

A za plebanią zawstydzony kościół,

Jakby już przestał śmierdzieć dobrobytem,

W niezgodzie z sobą Pana Boga prosi,

By lud obdarzył nieszczęścia profitem.

 

Pociąg turkoce po stalowych szynach,

Samolot leci nie wieszcząc wypadku,

Matka do szkoły odprowadza syna,

Urząd oblicza podatek od spadku.

 

A my siedzimy beztrosko na łące,

Nieważcy niby powietrze nad kładką

Ignorujemy myśli nas bolące

I scyzorykiem obieramy jabłko.

 

Choć moglibyśmy zabić prezydenta,

Albo obcym wojskom salutować,

Wolimy leżeć, jak opowieść drętwa,

Bo przecież łatwiej jest nam obserwować…

 

2012-03-02

01. Przecież mi wolno…

Tyle sklepów dookoła,

W każdym ładne ekspedientki,

Towar z półek na mnie woła,

Bym go szybko wziął do ręki.

 

A ja przechodzę obok niewzruszony,

Idę do sklepu, gdzie brudno i drogo,

Gdzie oszukuje kasjer przepocony,

Bo przecież mi wolno!

 

Tylu mamy polityków

Ożenionych, wykształconych,

Zdolnych Polskę zdjąć ze stryków,

Rzutko pognać w światłe strony.

 

A ja głosuję wciąż na najgorszego,

Którego żadna nie chce zostać żoną,

Który nie wróży Polsce nic dobrego,

Lecz przecież mi wolno!

 

Tyle zdolnych piosenkarek

Wyśpiewuje piękne pieśni,

Głosem takim, że kanarek

O nim nigdy nawet nie śnił.

 

A przy mnie płyty ich leżą odłogiem,

Całymi dniami słucham disco polo,

Wiem, że muzyką „to” nazwać nie mogę,

Lecz przecież mi wolno!

 

W pięknych wierszach tego świata

Kopulują metafory,

Hamlet w Danii, Konrad w Dziadach

Wypełniają nam wieczory.

 

A wy czytacie tą klęskę na tarczy,

Myśl głębszą wskrzesić do życia niezdolną,

Którą napisał niejaki Ślusarczyk,

Lecz przecież Wam wolno…

 

2011-12-16

Kasiuk Anna – Namiętność pachnąca terpentyną

Pojedynek rozsądku z szaleństwem czyli o „Namiętności pachnącej terpentyną” Anny Kasiuk
     Anna Kasiuk w kolejnej powieści romantycznej zastosowała dwa rzucające się w oczy chwyty: narrację pierwszoosobową oraz wprowadzenie postaci pisarki, Sabiny Marczuk, będącej główną bohaterką . Pierwszy z nich pozwala nam na odrzucenie zbędnych opisów otoczenia widzianych oczami pozostałych osób, występujących w powieści i skupienie się na emocjach przeżywanych przez Sabinę. Możemy wejść w jej skórę i dzięki temu zastanawiać się, co sami zrobilibyśmy, gdyby przyszło nam odnaleźć się w opisywanych sytuacjach.  Drugi, być może stosunkowo często występujący w literaturze, i z pozoru tani, ale ostatecznie nie tak łatwy, o czym wie każdy artysta, próbujący pisać o sobie.   Bo najtrudniej występuje się przed własną publicznością,  najtrudniej maluje się autoportrety. W przypadku Sabiny Marczuk możemy się zastanawiać, ile swoich cech i doświadczeń autorka przemyciła w tej wyimaginowanej postaci.

 

Przed przystąpieniem do szczegółowej analizy potrzeba wprowadzić trochę matematyki. Główną bohaterkę, Sabinę, poznajemy jako czterdziestolatkę, która ma dwudziestoczteroletnią córkę, Anitę, i jest wdową od dwudziestu jeden lat. Po przedwczesnej śmierci męża, Jeremiego, trzynaście lat od niej starszego, z pomocą matki wychowała córkę oraz udało się jej zostać znaną i cenioną pisarką. Mieszka w domu należącym niegdyś do jej męża, wybudowanym w malowniczej i odludnej okolicy, dającej wszystko, co potrzeba artystom do tworzenia prawdziwej sztuki.
Tytułowa terpentyna  znajduje odniesienie do czwórki bohaterów: zmarłego męża Sabiny –   uzdolnionego malarza, córki, studiującej na Akademii Sztuk Pięknych, jej dziewczyny Marii oraz kolegi z roku, Jakuba, który powoli zaczyna dostrzegać w Sabinie swoją muzę.

 

Zasadnicze napięcie emocjonalne rozgrywa się, nie jak to zwykle bywa, pomiędzy bohaterami, ale we wnętrzu głównej bohaterki, przez co wprowadzenie narracji pierwszoosobowej wydaje się jak najbardziej uzasadnione. Dzięki temu możemy wraz z Sabiną głębiej przeżywać targające nią rozterki.

Autorka przedstawia czterdziestoletnią bohaterkę jako osobę ustatkowaną, twardo stąpającą po ziemi  i odpowiedzialnie wychowującą córkę po śmierci męża . Sabina jest także pisarką, mającą na swoim koncie sukces (na który zapewne liczy również sama Anna Kasiuk ), który jednak nie uderzył jej do głowy. Jak na kobietę sukcesu, a szczególnie artystkę, potrafi zachować umiar. Poza spotkaniami z czytelnikami, a raczej czytelniczkami (z racji na  rodzaj wydawanych powieści) nie bierze czynnego udziału w życiu towarzyskim, jakie należy się każdemu, nie mówiąc o specyficznej kaście jaką są artyści.

   Po dwudziestu jeden latach ascezy w życiu Sabiny niespodziewanie pojawiają się dwaj mężczyźni (kumulacja szczęścia zaczyna chybotać jej stabilnym życiem). Pierwszym z nich jest bieszczadzki strażnik, w dojrzałym wieku, z którym miała służbowe spotkanie w trakcie pobytu promującego książkę na Podkarpaciu . Drugim natomiast okazuje się kolega ze studiów córki, Jakub, który zamieszkuje w ich domu i powoli zaczyna podrywać Sabinę. Uzdolniony student maluje i rzeźbi postać matki swojej koleżanki.

 

   Autorka, skupiając się na losach głównej bohaterki, nie wprowadza zbyt wielu postaci, stanowiących kolejne plany powieści. Istnieje jednak jedna, szczególnie wyrazista postać, szafująca twardymi argumentami i będąca żelaznym autorytetem Sabiny. To matka kobiety – wdowa o zdecydowanie konserwatywnych poglądach, mocno sprzeciwia się związkowi córki z kolegą jej wnuczki.

 

   Jaką drogę wybierze Sabina? Czy postawi na stabilizację z oddalonym o 500 kilometrów Wiktorem, czy stanowczo sprzeciwi się matce i zaryzykuje, angażując się w szalony i spontaniczny związek z Jakubem? A może ponownie zamknie się przed mężczyznami w swoim pokoju i całą energię włoży w pisanie kolejnych powieści?

 

   Niewątpliwie najmocniejszą stroną książki są wciągające czytelnika, wewnętrzne rozterki głównej bohaterki, które poznajemy w pierwszoosobowej opowieści . Delikatne sceny erotyczne dodają uroku powieści.  Można się zastanawiać nad realizmem  przedstawionym w „Namiętności”. Niektórzy odbiorcy mogą uznać metamorfozy Sabiny za efekt zbyt wybujałej fantazji autorki. W wieku piętnastu lat zachodzi w ciążę, przed dwudziestką zostaje wdową, potem wiedzie wzorowe życie przykładnej matki, stroniąc od mężczyzn i nawet drobnych szaleństw, aż do momentu, w którym ją poznajemy. I nagle mamy trzecią Sabinę, dojrzałą kobietę walczącą z samą sobą, która musi dokonać wyboru między rozsądkiem a szaleństwem. Pamiętajmy jednak, że już samo życie jest nieprzewidywalne, a pod wpływem miłości człowiek staje się zdolny do takich działań, o których nawet nie miał odwagi pomarzyć. Zatem przedstawiona historia może mieć odzwierciedlenie w prawdziwym życiu i wiele kobiet może odnaleźć w sobie Sabinę.

Jest takie miejsce

Jest takie miejsce, gdzie psy nie szczekają i wilczy wzrok je omija z daleka. Tam grzeją się krople szczęścia w menzurkach chwili, czekają na ten ogień lub choćby powiew ciepłego wiatru, który przychodzi rzadki jak mgła, puka do okna, chociaż drzwi zawsze stoją otworem.

Jest takie miejsce z ogrodem Prawdy, kapliczką ciepła, wysoką trawą nadziei i pustą ławeczką pośrodku, na którą cień rzucają liście płaczącej wierzby. Tam na stoliku stoi kubek z kawą. Ona stygnie… powoli ale skutecznie. A można ją przecież osłodzić pocałunkiem, zamieszać łyżeczką miłości, otulić przyjazną ręką, aby wreszcie zawrzała.

Jest takie miejsce ciepłe i piękne, które zalewają aorty marzeń. Z nowopowstałego morza rozkoszy, z buzujących fal imaginacji wychodzi ONA. Ocieka z kropli rzeczywistości, jej piękne kształty przesycone są diamentem absolutu. ONA – nirwana skumulowanych spadkobierców Homera, Horacego, Byrona, ojca Tadeusza, matki Kapulettich i Montekich. Porusza się w rytmie Beniowskiego. ONA – Alfa i Omega, Rozsądek i Szaleństwo, Subtelność i Perwersja. Oprawiona jest w ramki wyrzeźbione z fantazji. Ich autor (przyuczany do fachu przez mistrzów, szybko stał się mistrzem) dokładnie naostrzył dłuta, starannie dobrał drewno i stworzył dzieło swojego życia. Chwała i sława mu za to. Ale… w zaistniałej sytuacji jego ciężka i sumienna praca stała się marnym tłem dla NIEJ. Niemal niegodnym. Wszak drewno jest martwe, a ONA porusza się napędzana energią marzeń. Przychodzi często na krótkie chwile rozkoszy nagromadzone w magazynie zapomnienia, oderwania od zgiełku miasta, jęku telefonów, etc. Pod koniec każdej wizyty spada deszcz betonowych ulic, echa głosu szefa, arii przekleństw, miski zupy. Wtedy jej twarz traci jedność. Uśmiech się zwęża, jak kocie źrenice za dnia. Włosy płowieją w słońcu powrotu do rzeczywistości. ONA zatapia się w wyśnionym morzu, które następnie wysycha, zostawiając po sobie jedynie szramy na pustyni w kształcie zamazanego: NIE!

Jest takie miejsce po którym stado wielbłądów błądzi szukając oazy. Mieli piasek kopytami godzin, wystukuje gejzery wulkanów, z których, jak fontanna zaczyna rzygać lawa samotności. Rozgrzany jej grad bombarduje to miejsce, to ciepłe i czułe miejsce, jak nisko tonowa membrana. Każdy pocisk wypala pół doby nadziei i pół doby wiary. Przeciwsłoneczne parasole w kolorach rozsądku, samozaparcia i rezygnacji rozsypują się po każdym ataku. Można je naprawiać długo, wzmacniać impregnatem niedostępności, drutami zmarnowanych złudzeń, ale po kilku dniach ataku naprawa zda się gadaniem po próżnicy.

Jest takie miejsce w którym stado wielbłądów musi przejść przez ucho igielne. To monotonna i długotrwała operacja, czasem bolesna porównywalnie z założeniem hełmu na lewą stronę. Igłę trzeba ustawić samym czubku góry lodowej (widoczne miejsce, nie dla każdego dostępne). Nie wolno się silić na łatwiznę, wkładając oczko pod kopyta wielbłąda (alkohol i czarne BMW mogłyby rozerwać igłę lub spowodować nagłą śmierć dromadera). Odległa góra lodowa szlifuje ambicję, kładzie adrenalinę na resorze nadziei z długotrwałą amplitudą (zakres: porażka – sukces). Kiedy igła jest już dobrze osadzona w glebie metafizyki można się zabrać za wielbłądy. Teraz dobór poganiaczy jest sprawą priorytetową! Muszą mieć twarde buty napastowane przyjaźnią, włosy obmyte z zapachu profitów, łupież zdrady starannie sczesany, okulary przyciemnione fałszem zakopane w piachu. Stado wielbłądów (znane bardziej jako niedogodności losu) można wprowadzać na górę pojedynczo lub zbiorowo. Masowa wyprawa może przynieść szybszy potencjalny efekt końcowy. Aczkolwiek łatwiej o pomyłkę! Błąd w sztuce. Zaabsorbowani w sprawę poganiacze mogą przegapić dezercję choćby jednej sztuki. Bardzo ważnej jednej sztuki, bez której wyprawa zakończy się fiaskiem. Późniejsze poszukiwania brakującego elementu mogą trwać w nieskończoność! Ów element może wyjść z rachuby wpadając w niepowołane ręce, mogą go zjeść wilki w przydrożnym lesie lun zginie z szybkostrzelnej laski kłusownika. Jednostkowe gnanie lub raczej prowadzenie wielbłądów z pustyni na górę lodową jest procesem powolnym, ale za to efektywniejszym w skutkach (tzw. eliminacja rozbieżności one by one). Kiedy wyprawa dotrze do punktu kulminacyjnego, wskazówka stanie na decydującym miejscu. Wahadło serca będzie tykać szybciej, nierównomiernie, niecierpliwie. Trzeba teraz oddać to co się należy poganiaczom – uścisk dłoni godny poszukiwaczy złotego runa. Pożegnanie musi przebiegać szybko bez zbędnych zakłóceń, łez, przemówień i celebracji. Nadszedł czas stanąć twarzą w twarz z nieokiełzaną mordą losu, z różnokształtnymi stworami o nieciekawej fizjonomii i igłą. Rozszerzenie ucha do rozmiarów wielbłąda trzeba wykonać subtelnie (rozpalone ręce w ogniu niecierpliwości ostudzić w wodzie rozsądku). Oddech namiętności rozszerza malutką dziurkę w igle. Nie wolno dmuchać zbyt mocno, bo można wtedy wyeksmitować ją na orbitę spalonych nadziei. Natomiast nazbyt lekkie ruchu powietrza nie roznamiętnią oczka. Z chwilą kiedy już nabrzmieje do rozmiarów uczucia należy się zająć wielbłądami. Niwelacja zwierzęcych problemów leży w granicach ludzkich możliwości. Siłą nadziei i woli można je skurczyć, oswoić miłością, wytresować racjonalną obietnicą. Nie wolno ich gwałcić cepami wyłudzonej litości i toporem słów wyrzucanych na wiatr. Potem już tylko formalności… ale co będzie po nich? Co będzie po nich?

Jest takie miejsce gdzie mieszka ONA i żyją wielbłądy. Czas ma w opiece i JĄ i je.

Tego miejsca nie ma na żadnej mapie świata. To miejsce ciągle wędruje w kosmosie, ogląda bajki na telebimach gwiazd. Wypatruje szczęścia na horyzoncie Drogi Mlecznej.

Jest takie miejsce wielkości jednego przecinka w zbiorach bibliotecznych multiuniwersum. To miejsc jest PRZECINKIEM. Na granicy dwóch zdań.

A teraz zejdźmy z ołtarzy metafizyki na przyziemne grunty biologii, wszak tu też jest takie miejsce, wyżej magazynu żywności, niżej uniwersytetu pamięci, po lewej stronie…

Najgłupszy konkurs sezonu

Cóż to miała być za burza? Ledwie dwa smarki Wszechgrzmocącego doleciały do ziemi, a wody spadło mniej, niż potrafi wylecieć z nieszczekającego końca psa. Jednym słowem, nie był to popisowy numer na gitarę solo. Jednak z tego powodu Grzesiek, zwany Basiorem oraz Sławek, nie walili głową w mur budynku przy którym akurat stali. A był on przyozdobiony artystycznymi motywami, dokładniej czteroliterowym słowem, z oszczędności napisanym bez początkowego „C” oraz skrótem sugerującym, że autor Chce Wstąpić Do Policji.

– Idzie w końcu – powiedział Sławek, patrząc w kierunku nadciągającego Roberta.

– Aha – potwierdził krótkim, acz konkretnym wywodem Basior, ubrany w opinającą bluzę, która ze swoboda mogłaby obsłużyć łącznie Roberta ze Sławkiem.

– Cześć! Tak sobie szedłem i jak was zobaczyłem, wpadł mi w głowę genialny pomysł. Zagramy w grę! Pierwszy, który zaklnie przed wejściem do knajpy, ten stawia dziś cały wieczór.

– Cepie jeden! – przywitał kolegę Sławek – Głupsze pomysły od ciebie, to ma tylko Marian listonosz. Pamiętacie, jak kiedyś wymyślił, żeby rozwozić listy rowerem?

– Aha – stanowczo poparł go Basior.

– No i? Co w tym dziwnego klapsie? – dopytywał Robert.

– I niby nic, poza tym, że była zima i wyglądał jak „Taniec z gwiazdami”. Szczególnie kiedy dostąpił zaszczytu spotkania czoła z oblodzonym krawężnikiem i zobaczył tysiące gwiazd. A i ten jego taniec, to też niczego sobie.

– Lets the game begin – powiedział, naśladując Pana Piłę Robert.

– Dobra niewychędożone wypierdki hipopotama. Jedziemy z koksem! Pierwszy, który jest bez winy, niech rzuci kobietą, której obyczaje ważą mniej, niż jej makijaż – prowokował kolegów Sławek.

Szli jednak ostrożnie, w kierunku knajpy Zakroczek, żeby rozluźnić się po pierwszym terminie ostatniego egzaminu z letniej sesji. Biorąc pod uwagę możliwość przegranej w najbardziej debilnej grze, jaką mogli sobie wymarzyć, żaden z nich nie wychylał się przed szereg i dla świętego spokoju nie otwierał paszczęki. Prowokacyjnym wywodem ciszę przerwał dopiero Sławek.

– Wiesz co Robert? Ja to jednak podziwiam twoją mamę!

– Jakoś mnie to nie dziwi – odpowiedział niezmiernie zdziwiony.

– Ja chyba nie byłbym w stanie nauczyć chodzić kogoś, kto ma takie IQ jak ty. A jej się jakoś to udało. Musiała się całymi latami modlić do świętej Rity. Ty nawet jakbyś wymyślił deskę klozetową, to pewnie nie miałaby dziury.

– Aleś walnął klapsie obrzygany! – odburknął Robert. – A ty co się tak cieszysz chodzący antrykocie? – wypalił w stronę Basiora.

– Jak widzę, taką głupią gębę, to się zawszę cieszę!

– Właśnie! Teraz już wiemy czemu się nie golisz, dzbanie! – odbił piłeczkę Robert.

– Ciittt! – uciszył ich Sławek – Patrzcie na drugą stronę, na tą lafiryndę.

– To jest facet, barani sucie – wyśmiał kolegę Robert.

– Kozia szczyno! Ma cyc, mały ale ma! – nie dawał za wygraną Sławek.

– Basior ma większy i chyba jest facetem, przynajmniej tak deklaruje!

– Aha – Basior jednoznacznie potwierdził przynależność do płci niemuszącej kucać do sikania.

– Ale patrz na jej wary! Jakby ją pszczoła uwaliła.

– Ma detoks – wtrącił się między wódkę i zakąskę Basior, po czym szybko tego pożałował. Pozostała dwójka popatrzyła na siebie, potem na Basiora i wybuchła płaczliwym śmiechem.

– Detoks to ty będziesz miał, jak zamkną Mc Donalda.

– Patrzcie, patrzcie – wyrywał się z więzów niewiedzy i upodlenia Basior – toż to nasz kolega Palant idzie do Biedry. Wiecie co zrobił miesiąc temu?

– Hę? – zwięźle, acz treściwie zapytał Robert, bądź co bądź pochodzący z Podhala.

– No tak, ja piłem za powodzenie na egzaminie, a wyście zakuwali – przerwał Basior – i ja! – powiedział z naciskiem na zaimek ja – wyszedłem na tym zewsząd korzystniej. Nie dość, że nie wlepiałem ślipi we wzory, tylko skupiłem się na C2H5OH, to jeszcze ja zdałem na cztery, a wy ledwo na trzy zero.

– I co z tym Palantem, chodząca galareto? – irytował się świadom straconego przed miesiącem czasu Sławek.

– Cicho czopie! Otóż Palant ma głowę słabszą od konika polnego. Wypije trzy piwa i już po nim. Tak też się stało wtedy. Wypił i zniknął. Nie ma tej lewatywy i nie ma. Nagle wychodzi na wpół rozebrany z toalety. Sam. I z jego chwiejnie poskładanej relacji, można było wywnioskować, że poszedł za potrzebą do wc. Tam rzygnął do umywalki, najpierw symbolicznie, a potem już bez żartów i z pełnym zaangażowaniem. Następnie odkręcił wodę, a że umywaleczka taka mała, żebyś w niej nawet lalki nie utopił, to jego trofea wróciły do właściciela, a konkretnie na zewnętrzne odzienie.

– Piękna historia. Aż chce się żyć – zachwycił się Sławek.

– Palant nie dość, że jest palantem to ma jeszcze swoje alter ego, wtedy jest idiotą.

– Cudowne połączenie szamba z gnojówką – pławił się dalej w zachwytach Sławek.

– Kiedyś podrywał Heidi. Oczywiście delikatnie mu zasugerowała, że prędzej poliże własny łokieć niż jakąkolwiek część jej ciała, ale chyba nie zrozumiał od razu i dalej robił bardziej podkopy, niż podchody. W końcu mu się ten podkop zawalił z wielkim hukiem i zaczął się spotkać z trójzębną Grażynką, która powinna raczej zainwestować w randki z dentystą niż z Palantem, ale mając rozum wielkości karalucha, to i tak dobrze trafiła. Grazia nie paliła chyba tylko jak spała i jadła. Palant nieraz narzekał, że ma wrażenie, że całuje się z popielniczką. Byli ze sobą z miesiąc, ale zaszli za skórę Heidi. I ta cwana tapeciara powiedziała, że jak zjedzie z góry na dół Grażynkę, to się z nim umówi. I od tego pamiętnego wieczoru został singlem.

– Nie śmiejcie się z Palanta – niespodziewanie stanął w obronie Robert. – Też byście tacy byli, jakbyście słuchali disco polo.

Tak wysuniętemu argumentowi nie byłby wstanie oprzeć się nawet sam Herkules, więc dwóch studentów, a w zasadzie trzech, bo Basiora nie można przecież rozpatrywać w liczbie pojedynczej, zrobiło miny podobne do psa trzymającego w pysku kawałek kurczaka, który chwilę wcześniej znajdował się na talerzu i jednocześnie słyszącego głos pana, w którym można wyraźnie wyczuć głód i daleko idące niezadowolenie z powstałej sytuacji.

– Jestem nieco zaniepokojony… – ciągnął dalej Robert, widząc że pozostali ćwiczą miny.

– Zapomniałeś nogi ogolić? Cepie – Sławek powrócił na ziemię.

– Nie! Świński cycu! Dochodzimy już do knajpy, a wynik gry nadal pozostaje nierozstrzygnięty.

– Może Basior powie coś o zaliczeniu z termodynamiki – próbował jeszcze podpuszczać Sławek, także zaniepokojony dotychczasowym wynikiem.

– Aha – Basior bezczelnie zgasił prowokacyjne zapędy kolegi.

– Weź opowiedz – nalegał Sławek.

– Wykastrowana szczeżujo! – ryknął Basior i zaczął opowiadać. – Siedzę se na tym zaliczeniu, ciasno jak na listach wyborczych…

– Tobie wszędzie ciasno – wtrącił Robert i zaraz pożałować, czując jakby kawał mięcha zepchnął go z chodnika na ogrodzenie.

Więc siedzę se – kontynuował Basior – podchodzi kaprawy Zbyszek i rozdaje kartki z zaliczeniami. Wziąłem i piszę, piszę, to znaczy odpisuję ze ściągi, czuję, że dobrze idzie i rzeczywiście tak szło. Kaprawiec siedzi, bawi się pod stołem komórką, albo czym tam dysponuje, więc nie patrzy po sali, a ja piszę. Skończyłem, oddałem, idę za tydzień po wyniki, a tam niedostateczny. Okazało się, że krzywooki postawił z tyłu sali kamerkę i tym swoim smartfonem nią sterował. Pół sali nie zdało!

Robert ze Sławkiem zatrzymali wzrok na ustach Basiora, jakby chcieli z nich wyciągnąć wyraz, który powinien tu paść. Nie udało się…

W tym momencie poczuli, jak ich ciała absorbują pokaźny fragment kałuży, w który właśnie z impetem wjechała ciężarówka. Z takiego przyzwolenia do wydalenia z siebie najgorszych obelg skorzystałby każdy, ale nie oni, to znaczy nie teraz. Twarde bestie. Basior tylko zacisnął tak mocno zęby, że zgrzytnęły, jak hamujący pociąg. Sławek zrobił minę, jakby mu ktoś właśnie przejechał brzeszczotem po jajach. Za to Robert, po takim incydencie, stracił już wszelką na darmowe piwo.

Bo jak się ktoś kurwa pizdą urodził, to choćby chuj na chuju stawał (choćby nawet Robert wszedł na Palanta), za darmo piwa pić kutas jeden, nie będzie!

 

Stosunki z panną G

Jeżeli nie jesteś uległa, to lepiej, żeby nie było cię wcale – powtarzałem niejednokrotnie w jej obecności. Przyzwyczajona do tych i innych obelg, nie zdradzała oznak zainteresowania, drewniana franca uzbrojona w żelazo i miedź. Dobrze wiedziałem, że nie jest mi w stanie dać tego, czego oczekiwałem, a jeszcze bardziej byłem świadom, że niestety wina leży głównie po mojej stronie.

Zamknięci w głuchym pokoju całymi godzinami rozmawialiśmy. Słuchałem fałszywego głosu, który doprowadzał mnie do furii, następnie zwątpienia, by w końcu pozostawić w bezwładzie. Pozwalał za to na wypuszczanie lawiny przekleństw. Po tak bezowocnym dialogu najczęściej dostawała karę stania w kącie przez godzinę, dzień, tydzień.

Świadomy swojej winy zacząłem podglądać, jak robią to inni. Ich warsztat niewątpliwie wywarł na mnie wrażenie. Próbowałem za ich przykładem doskonalić własną manufakturę, niestety chociaż robota paliła mi się w rękach, nie sprawiała oczekiwanej przyjemności, a efekt końcowy był co najwyżej opłakany. Natomiast nie można było odmówić mi zapału oraz zaangażowania. Wytrwale z mozołem docieraliśmy do siebie, poprzez dusze do ciała, ale uległość, na której mi tak bardzo zależało od pierwszego spotkania, nadal zdawała się nie do wyegzekwowania. Zamiast cieszyć się pełnią szczęścia, po prostu trwaliśmy w symbiozie niespełnienia.

Mijały lata, z widocznym wstydem na twarzy i zażenowaniem postanowiłem przemóc się w sobie i wyjść z nią do ludzi. Pamiętam pierwsze spotkanie z przyjaciółmi; trochę uśmiechów, współczucia, poklepywanie po plecach i szepty, które nie miały dotrzeć do moich uszu oraz dwa lub trzy tlące się ogarki nadziei. Udało się nie zwątpić w siebie, ani w towarzyszącą mi kłodę drewna.

Potem było troszkę z górki, wstyd schodził z twarzy, a ja nadal podglądałem starszych kolegów i ćwiczyłem w domowym zaciszu. Następnie bez jej zgody szliśmy między ludzi. Najbardziej podobało nam się, gdy biesiadowaliśmy w plenerze przy ognisku. Chłopcy pod wpływem wódki, a częściej alpagi, dopingowali nas do działania. To były piękne chwile. Ekshibicjonizm bez żadnych hamulców. Zdarzało się, że któryś z kolegów brał ją w swoje łapy i wyczyniał rzeczy o których mogłem tylko pomarzyć. (Nota bene niejednokrotnie marzyłem, leżąc samotnie pod kołdrą.) Poznałem wtedy, że ona potrafi być uległą, kiedy przedstawi się odpowiednie argumenty, których do tej pory nie posiadałem. Pozostała zazdrość w stosunku do tych, którzy potrafią ją poskromić na swoją nutę oraz poczucie niemocy i niespełnienia.

Teraz w pełni świadomy swoich młodzieńczych grzechów, biorę ją czasem z kąta, sadzam na lewym kolanie, kładę ręce na jej sześciu strunach i gram na niej piosenki, które napisałem, kiedy obydwoje byliśmy młodzi.

Podwórko. Koniec lat 80-tych.

Pod koniec ubiegłego wieku nowoczesne blokowisko przycupnęło w otoczeniu drewnianych chat, projektowanych jeszcze przez samego Witkiewicza oraz łąk z kierdelem owiec i tuzinami krów. Giewont i Kasprowy z niedowierzaniem patrzyli na powstające skupisko betonu i blachy.

Przed budynkami zamożniejsi mieszkańcy stawiali swoje maluchy, na które musieli przeznaczyć kilkuletni dorobek, a posiadanie sprowadzonego z zachodu kilkunastoletniego forda czy audi, uznawano za przejaw burżuazji. Dzieciaki najczęściej z poobijanymi kolanami i łokciami dosiadały swoich dwukołowych rumaków marki pelikan, starsi próbowali swych sił depcząc pedały należące do rowerów wigry 3 i absolutnie nie przeszkadzało im, że mają zbyt krótkie nogi, aby jednocześnie siedzieć i kręcić korbowodem. Dziewczyny stały za ladą sklepową, zrobioną najczęściej z kamieni i sprzedawały deficytowe towary za kilka liści zerwanych za blokiem. Bywało, że zostawiały cały dobytek i piskiem dawały sygnał do ewakuacji, kiedy jeden z kolegów chciał zapłacić zasuszonymi zwłokami żaby lub pakietem tańczących dżdżownic.

Pani Krystyna, nazywana przez sąsiadów cioteczką Jilly, na wzór bohaterki australijskiego serialu, emitowanego w jednym z dwóch dostępnych wtedy kanałów telewizyjnych, najczęściej widywana była w papilotach, z gębą krzyczącą na nastolatków doskonalących sztukę gry w piłkę nożną, którzy używali drzwi garażowych jako bramki piłkarskiej. Z niewiadomych powodów młodzież zwykle wybierała garaż jej męża, być może z sympatii do żony właściciela lub możliwości poszerzenia znajomości słownika z zakresu siarczystej łaciny osiedlowej, którą bardzo sprawnie operowała cioteczka Jilly.

Pewnego sierpniowego popołudnia w gospodarstwie przyległym do osiedla rozegrała się niecodzienna scena. Sąsiadowi, któremu natura odmówiła zmysłów słuchu i mowy, a także innych walorów cechujących homo sapiens, zdechł koń. Oficjalnie mówiło się, że ze starości, ale równie dobrze przyczyną zgonu zwierzęcia mogło być niedożywienie lub skrajne wycieńczenie organizmu, spowodowane nadmiarem pracy. Józek pierwszy raz od wielu lat ściągnął z chabety uprząż oraz chomąto i ku przerażeniu licznie ukrytej za drzewami małoletniej publiczności, zaczął ją obdzierać ze skóry. Następnie wyrzynał ochłapy mięsa, które w najbliższym czasie miały być przeznaczone do konsumpcji. Tuzin mieszkających u niego psów szczekał, czekając jak sęp nad ścierwem. Kiedy zaczęło się ściemniać one także dostały swoją dolę. Najpierw wewnętrzne narządy zdechłego konia, a następnie odrąbane siekierą kości. W tak trudnych czasach nic nie mogło się zmarnować, zwłaszcza że katowana i wykorzystywana ponad swoje siły, niedożywiona chabeta, już nigdy nie będzie pomagać w gospodarstwie. Tego pamiętnego dnia dzieciaki, w większości o przeźroczystych twarzach nie przejawiały objawów apetytu podczas kolacji. Za to wyjątkowo szybko wtuliły się w poduszki i przykryły kołdrami po czubek głowy. Tej nocy nikomu z nich nie śnił się ulubiony sen… o tym że są już dorośli.

Narodziny pewnego poety

Urodziłem się 16 maja 1977 roku – od takich słów piętnaście lat później rozpocząłem pisanie pierwszego własnego dzieła literackiego, szumnie nazwanego życiorysem. Ów utwór bardzo mi się podobał i to nie z czysto egoistycznych pobudek, spowodowanych faktem, że byłem jego autorem, ale z racji na objętość. Te kilka zdań, podyktowanych potrzebami ciała, a nie duszy, można było przetrawić w kilka minut, co dawało możliwość wcześniejszego zameldowania się na osiedlowej łące, zaadoptowanej w tamtych czasach na potrzeby boiska piłkarskiego.

Przenieśmy się jednak wszystkimi możliwymi zmysłami do szpitala (obecnie powiatowego) w Zakopanem. Tu właśnie trysnęła krynica mego istnienia. Od chwili kiedy ma rozdarta metafizycznie i dosłownie osoba po raz pierwszy otwarła oczy, świat nigdy nie był już taki sam. Szczególnie dla mnie. Natomiast nie wzruszyło to w najmniejszym stopniu lekarza odbierającego poród. W owych czasach produkcja podobnych do mnie szła taśmowo. Biały kitel ze stetoskopem na szyi powtarzał, jak katarynka: następny, następny, następny…

Kiedy mama zobaczyła mnie po raz pierwszy pomyślała: fajny ten synek, taki nie za ładny, ani nie za brzydki, mógłby zostać literatem. Nie jestem pewien, ale chyba w tamtej chwili nie przypuszczała, że za czterdzieści lat podreptam z własnej nieprzymuszonej woli na ulicę Gołębią w Krakowie, do murów jej Alma Mater, gdzie po spędzonych pięciu latach odebrała dyplom magistra. Być może miała nadzieję, że zrobię to znacznie wcześniej. Może… Ale tego już się nie dowiemy…

Drugi horyzont, będący sprawcą całego zamieszania także nie próżnował. W gronie kolegów w należyty sposób świętował przybycie na świat pierworodnego syna. Kiedy pierwszy raz mnie zobaczył, pomyślał: pójdzie w ślady ojca, będzie inżynierem, tylko dlaczego tak krzyczy, skoro jeszcze nawet go prąd nie popieścił?

Babcia za to nie wybiegała myślami tak daleko w przyszłość. Byłem jej drugim wnukiem, ale pierwszym, który razem z nią zamieszkał. Patrząc na mnie, widziała raczej tetrowe pomniki, niż przyszłego inżyniera czy poetę. Jak czas pokazał, przeżyliśmy razem pieluchy, a nawet dużo więcej, jednak musiałem ją pożegnać już jako młodzieniec, oczywiście taki nie za ładny, ani nie za brzydki.

Dziadek przyjął moje narodziny ze spokojem, który zawsze przepełniał jego ciało. Być może na mą cześć wypalił dodatkowego papierosa, góra dwa. Myślę, że nie przypuszczał ile ma mi do przekazania w ciągu najbliższych lat. Przekonaliśmy się o tym razem. Niestety z jego ładem i porządkiem nigdy nie było mi po drodze.

Urodziłem się 16 maja 1977 roku… Ani mama, ani tata, ani dziadkowie, ani tym bardziej ja nie spodziewaliśmy się, że tak rozpocznie się znaczące dzieło literackie. I słusznie. Nikt z nas też nie przypuszczał wtedy, że dokładnie 5 lat wcześniej urodził się prezydent Rzeczypospolitej Polskiej, głowa państwa którego wtedy nie było, piastująca nieistniejące stanowisko. Też taki nie za ładny, ani nie za brzydki.

2018-12-06

Puzńska Katarzyna – Rodzanice

Lipowo zaskakuje po raz dziesiąty!

Katarzyna Puzyńska kolejny raz zaprasza nas do śledzenia losów policjantów z Lipowa. Tym razem trupa znajdujemy na zamarzniętym jeziorze w pobliskiej wsi Rodzanice. Śledztwo oczywiście prowadzi Daniel Podgórski wraz z ekipą, dobrze znaną fanom sagi, z poprzednich części. Wątki kryminalne nie mają powiązań ze wcześniejszymi tomami, jednak wzajemne relacje pomiędzy bohaterami znalazły kontynuację w Rydzanicach.

Główna akcja książki rozpoczyna się 30 stycznia 2018 roku, czyli na dzień przed tym, jak ma na niebie pojawić się krwawy superksiężyc i dokładnie rok bez jednego dnia przed oficjalną premierą powieści. Oprócz tej daty często cofamy się do wydarzeń z roku 2016 oraz sporadycznie do lat wcześniejszych. Do takich retrospekcji autorka przyzwyczaiła nas już w pierwszej części sagi i konsekwentnie kontynuowała stosowanie tego chwytu we wszystkich jej częściach.

W budowie powieści można wyróżnić cztery płaszczyzny:

  1. kryminalna – najbardziej oczywista, wynikająca wszak z gatunku w jakim została napisana,
  2. miłosna – podyktowana wzajemnymi powiązaniami głównie między Danielem Podgórskim, a Weroniką Nowakowską i Emilią Strzałkowską – wątki kontynuowane z poprzednich części,
  3. społeczno-obyczajowo-psychologiczna – opisująca relacje występujące pomiędzy bohaterami, ich ciemne strony i skrywane od lat mroczne tajemnice,
  4. mistyczno-mitologiczna – wprowadzająca elementy powieści grozy, poprzez szklane kule, przepowiednie, obecność istot pozaziemskich.

Dla fanów pisarki nie będzie zaskoczeniem, że znalezienie mordercy pośród wprowadzonych postaci nie będzie łatwe. Podejrzani są wszyscy! Z rozdziału na rozdział przechodzimy od jednego potencjalnego mordercy, do następnego. Co więcej, na każdego z nich znajdują się mocne kwity. Zamordowane: młoda dziewczyna, a później dziennikarka były dla wielu osób niewygodne i korzystnym posunięciem mogło być trwałe wyeliminowanie niepotrzebnego i zagrażającego elementu. Katarzyna Puzyńska prowadzi nas zatem krętymi ścieżkami, by skierować czytelnika na lewe sanki, a w finale tak zaskoczyć, że będziemy kręcić z niedowierzaniem głowami, myśląc „znów udało się jej nas oszukać”.

Poza wartką akcją autorka wprowadza opisy, które wytwarzają klimat. Można wyczuć pewne podobieństwo do pierwszej części sagi, Motylka, w której także śledztwo toczy się zimą. Początkowe sceny mrożą czytelnika, jednak później siła rażenia przeniesiona jest bardziej na akcję powieści i relacje pomiędzy bohaterami, każące trzymać nas w napięciu. Podobnie, jak w poprzednich częściach, nie mogło zabraknąć zwierząt, które prawdopodobnie otaczały pisarkę podczas stukania w klawiaturę laptopa.

Chyba pierwszy raz od początku sagi, dostało się wszystkim opisanym szerzej bohaterom powieści. Oprócz tego, że jeden po drugim są podejrzani o popełnienie najcięższej, nieodwracalnej zbrodni, to trudno jest znaleźć chociaż jednego dobrego człowieka. Każdy „ma coś za uszami”. Autorka prezentuje bardzo szeroki wachlarz nieprawości między innymi: nieślubne dzieci, przemoc domowa, pedofilia, kazirodztwo, skrywane sekrety małżeńskie, alkoholizm, choroby psychiczne i w końcu w tym morzu grzechu i patologii pływa na samotnej tratwie morderca. To jakby zebrać najgorszy otaczający nas element i cisnąć nim w mapę malutkiego Lipowa.

Wątek mitologiczny, powiązany z wierzeniami, zabobonami i duchami przewijał się w sadze już wcześniej, między innymi w „Trzydziestej pierwszej” i „Utopcach”. Niewątpliwie dodaje książce mrocznego klimatu, tajemniczości i trzyma w napięciu w równej mierze, co chęć dowiedzenia się, kto zabija. Uważam jednak, że nie jest on aż tak znaczący, jakby miał sugerować opis książki, czy cytat z piosenki Metalliki otwierający powieść.

Szukający słabych stron Rodzanic nie mają prostego zadania. Lubiący czytać „cegły” wskazaliby zapewne na objętość. Zaledwie 2/3 tego co dostaliśmy w poprzedniej części, Norze. Ja za to mógłbym wskazać, jako słabszy punkt, zbyt szybkie wprowadzenie epilogu. Już po 93% powieści (czytałem na czytniku, bez numerów stron). Rzadko spotyka się tak wczesne podsumowanie książki.

Podsumowując, dostajemy do ręki kawał dobrze napisanego kryminału, trzymającego w napięciu, koloryzowanego wątkami pobocznymi, dzięki którym wiemy, że jest to kolejny, dziesiąty,  puzel w układance Puzyńskiej. Pomimo tej okrągłej liczby, autorka niejednokrotnie pozwoli sobie nas zaskoczyć, choć mogłoby się wydawać, że znamy ją i jej bohaterów na wylot.

Myślę, że każdy po przeczytaniu ostatnich linijek Epilogu, z niecierpliwością będzie czekał na kolejne, burzliwie i przełomowe wydarzenia w Lipowie.

Skubisz Magda – LO Story

Magda Skubisz – LO Story

LO Story to pierwsza z, jak na razie, czterech część powieści o losach nastolatków z jednego z liceów ogólnokształcących. Tytuł mógłby sugerować, że będzie to młodzieńczy romans osadzony w szkolnych murach, którego głównym odbiorcą powinna być nastoletnia żeńska młodzież. Oczywiście zasygnalizowany wątek miłosny ma miejsce, ale nie jest on dominującym tematem książki i wiek docelowego odbiorcy można śmiało rozciągnąć w przód, do sędziwych emerytów, a także nie ograniczać czytelników do płci żeńskiej.

Już po przeczytaniu fragmentu, można odnieść wrażenie, że autorka w dalekiej przeszłości czytała Przygody Mikołajka, a w niedalekiej oglądała Włatcuf Móch. Oś powieści stanowią losy zgranej paczki czwórki przyjaciół, o jakże odmiennych charakterach. Na tacy dostajemy przekrój możliwych sylwetek, w mocno zarysowanych postaciach. Kaśka, zwana Rybą jest zgrabną, wyzywająco ubierającą się dziewczyną, zdegenerowaną już w tak młodym wieku, pochodzącą z rodziny patologicznej, aczkolwiek osiągającą dość dobre wyniki w nauce, przynajmniej mającą takie możliwości intelektualne. Ala – Luśka, prawie przeciwieństwo swojej najlepszej przyjaciółki, gruba, pryszczata, z nikłym powodzeniem u chłopaków, opiekująca się bratem swojej siostry, który rozpieszczany, głównie przez dziadka, pada ofiarą bezstresowego wychowania, dzięki czemu, między innymi przechowuje w uchu kota jakieś przedmioty. Męską część bohaterów reprezentują Master i Burak. Dzięki ich bardzo wyrazistym ksywom, opis charakterów wydaje się zbędny. Dla formalności, Master jest przystojnym nastolatkiem, chodzącym w skórze, mającym bogatych rodziców. Wprost ideał dla żeńskiej części liceum. Burak, jak się można spodziewać, stanowi jego przeciwieństwo. Mieszka na wsi, pomaga rodzicom w prowadzeniu gospodarstwa, je ser i czosnek, które skutecznie odstraszają płeć przeciwną, o względy której próbuje zabiegać. Pomimo bardzo wyraźnych różnic, trzeba zaznaczyć, że cała czwórka stanowi zgraną paczkę przyjaciół i kiedy trzeba stają za sobą murem.

Autorka wprowadza dwa główne wątki, napięcie uczuciowe, wykreowane pomiędzy głównymi bohaterami, zaburzane czynnikami zewnętrznymi oraz konflikt na linii uczeń-nauczyciel. Niektórzy mogą uznać to za zbyt banalne i oklepane, a innym znów będzie przeszkadzać wybujała fantazja autorki i za bardzo nierealne sceny. Jednak nic bardziej mylnego. Od początku jesteśmy prowadzeni bardzo lekką narracją. Język bohaterów jest zbliżony, do tego którym posługuje się współczesna młodzież, oczywiście ta prawdziwa, a nie gładko uczesana w telewizyjnych serialach. Na pochwałę zasługuje wprowadzenie postaci marnej nauczycielki, przedstawionej w nieco satyryczny sposób, jednak dosadnie pokazujący, że nie powinno jej w tym miejscu być. Z mojego punktu widzenia, jako nauczyciela w szkole ponadgimnazjalnej, mogę stwierdzić, że prawie wszystkie opisane sytuacje mogły mieć miejsce w rzeczywistości. Oczywiście zadaniem autora jest dodanie czegoś od siebie, co jak najbardziej ma tu miejsce.

Najmocniejszą stroną książki jest niewątpliwie niebanalne poczucie humoru, skupiające się głównie w zabawnych dialogach bohaterów. Pamiętając, że przecież chodziliśmy do szkoły, siłą rzeczy utożsamiamy się z bohaterami, czasami wchodzimy w ich skórę. Pomimo tego, że każdy z nich posiada całą masę negatywnych cech, możemy na tę krótką chwilę, zaprzyjaźnić się z nimi i dopingować ich w walce z nauczycielami oraz z przeciwnościami losu.

Podsumowując, LO Story jest świetnie napisaną, lekkim piórem lekturą obowiązkową dla wszystkich, którym nieobce są wspomnienia młodzieńczych zauroczeń i bojów toczonych w szkolnych ławach. Jestem przekonany, że po zamknięciu ostatniej strony, zaczniecie się rozglądać za kolejną częścią powieści, Dżus & Dżin, w której bohaterzy zaczną walczyć na innych frontach.