List pożegnalny

Droga Dezerterko!

Nie tak wyobrażałaś sobie powrót do szkolnej ławki, kiedy jesienią otwarłaś drzwi najstarszego polskiego uniwersytetu. Pewnie nasza elitarna grupa nie zrobiła na Tobie wrażenia, a może zawiedli wykładowcy? Zazwyczaj pożegnania niosą ze sobą smutek. Po obu stronach czai się strata. Nie stoję nad Tobą, jak Fortynbras w wierszu Herberta, nad porozrzucanym ciałem Hamleta i nie czyham jak sęp, aby zająć Twoje miejsce. Dopóki żyjesz możesz podejmować decyzje.

Nie zdążyliśmy poznać się lepiej. Nie wiem czy masz męża, nie rozmawialiśmy także o Twoich kochankach i jakie masz upodobania… Szkoda, mogło być ciekawie. Tak szybko minęło tę parę spotkań, że nawet nie pamiętam, czy zdążyłaś porządnie wbić szpilę prowadzącym zajęcia. Czy wymyślałaś naprędce wymówki, kiedy nie zrobiłaś zadania. Pamiętam za to kolor Twoich włosów i  nasze indywidualne konsultacje w kawiarni przy ulicy Brackiej. Tak – to ta ulica na której pada deszcz. Teraz ten deszcz pada między Tobą, a nami. Szkoda…

Pamiętaj, że Kraków najpiękniej pachnie w maju. O trzeciej nad ranem warto się przetoczyć ostatni raz po Rynku, kiedy kwiaciarki wracają do ogrodów sadzić kwiatki, a dorożki zamieszkują stajnie. Wtedy ciepły deszcz obmywa strudzone ciała. Zachodni turyści pokazują, jak można się niehigienicznie bawić. Jest tak pięknie, że sen nie ma odwagi zapukać do naszych drzwi. Jednak wybrałaś inną drogę, inny rynek, inny maj… Szkoda… Pamiętaj, że młodsza już nie będziesz…

Za to zostanie Ci więcej czasu na seriale, może siatkówkę lub piłkę nożną, jogę i inne takie – nie zdążyłem zapytać. Nikt już nie każe oglądać teatru. Ale czy ktoś będzie Ci tego zazdrościł? Na pewno nie my – zgarbieni nad klawiaturami, wyciskający atrament w wersy nowego superwiersza, czytający przy latarce Ibsena, Berlin, Sonnenberg czy dziadka Szekspira.

Któż Cię teraz będzie mobilizował do podniesienia klapy laptopa? Kto krytykował Twoje wiekopomne dzieła? Czy przez tę parę miesięcy zdołałaś powrócić z nieboskłonów na ziemię? Może Twoje marzenia okazały się nazbyt trudne do spełnienia. Ale przecież jeżeli człowiek nie marzy – to umiera. Mogliśmy śnić nasze sukcesy razem, jeszcze przez półtora roku. Uwierz, że nie różnimy się tak bardzo, jak mogłoby Ci się wydawać. Wszak pojedyncze sny nie są tak piękne. Szkoda…

Może zobaczę Cię jeszcze kiedyś, kiedy będziesz odbierać nagrodę za książkę sezonu. Wtedy na pewno patrząc w euforii w stronę zazdrosnej szarej masy, zapełniającej stołki przeznaczone dla publiczności, nie dostrzeżesz mojej skromnej osoby. Ja także nie będę się spieszył, żeby złożyć Ci gratulacje. Ot taki egoistyczny kaprys. Szkoda…

Każde rozstanie pociąga za sobą możliwość powrotu. A co Ty wybierzesz? Masz dwie ręce i dwa sznurki. Pociągnij, tak abyś nie żałowała…

 

Do zobaczenia/żegnaj*

 

                                               Paweł

* Niepotrzebne skreślić

Jest takie miejsce

Jest takie miejsce, gdzie psy nie szczekają i wilczy wzrok je omija z daleka. Tam grzeją się krople szczęścia w menzurkach chwili, czekają na ten ogień lub choćby powiew ciepłego wiatru, który przychodzi rzadki jak mgła, puka do okna, chociaż drzwi zawsze stoją otworem.

Jest takie miejsce z ogrodem Prawdy, kapliczką ciepła, wysoką trawą nadziei i pustą ławeczką pośrodku, na którą cień rzucają liście płaczącej wierzby. Tam na stoliku stoi kubek z kawą. Ona stygnie… powoli ale skutecznie. A można ją przecież osłodzić pocałunkiem, zamieszać łyżeczką miłości, otulić przyjazną ręką, aby wreszcie zawrzała.

Jest takie miejsce ciepłe i piękne, które zalewają aorty marzeń. Z nowopowstałego morza rozkoszy, z buzujących fal imaginacji wychodzi ONA. Ocieka z kropli rzeczywistości, jej piękne kształty przesycone są diamentem absolutu. ONA – nirwana skumulowanych spadkobierców Homera, Horacego, Byrona, ojca Tadeusza, matki Kapulettich i Montekich. Porusza się w rytmie Beniowskiego. ONA – Alfa i Omega, Rozsądek i Szaleństwo, Subtelność i Perwersja. Oprawiona jest w ramki wyrzeźbione z fantazji. Ich autor (przyuczany do fachu przez mistrzów, szybko stał się mistrzem) dokładnie naostrzył dłuta, starannie dobrał drewno i stworzył dzieło swojego życia. Chwała i sława mu za to. Ale… w zaistniałej sytuacji jego ciężka i sumienna praca stała się marnym tłem dla NIEJ. Niemal niegodnym. Wszak drewno jest martwe, a ONA porusza się napędzana energią marzeń. Przychodzi często na krótkie chwile rozkoszy nagromadzone w magazynie zapomnienia, oderwania od zgiełku miasta, jęku telefonów, etc. Pod koniec każdej wizyty spada deszcz betonowych ulic, echa głosu szefa, arii przekleństw, miski zupy. Wtedy jej twarz traci jedność. Uśmiech się zwęża, jak kocie źrenice za dnia. Włosy płowieją w słońcu powrotu do rzeczywistości. ONA zatapia się w wyśnionym morzu, które następnie wysycha, zostawiając po sobie jedynie szramy na pustyni w kształcie zamazanego: NIE!

Jest takie miejsce po którym stado wielbłądów błądzi szukając oazy. Mieli piasek kopytami godzin, wystukuje gejzery wulkanów, z których, jak fontanna zaczyna rzygać lawa samotności. Rozgrzany jej grad bombarduje to miejsce, to ciepłe i czułe miejsce, jak nisko tonowa membrana. Każdy pocisk wypala pół doby nadziei i pół doby wiary. Przeciwsłoneczne parasole w kolorach rozsądku, samozaparcia i rezygnacji rozsypują się po każdym ataku. Można je naprawiać długo, wzmacniać impregnatem niedostępności, drutami zmarnowanych złudzeń, ale po kilku dniach ataku naprawa zda się gadaniem po próżnicy.

Jest takie miejsce w którym stado wielbłądów musi przejść przez ucho igielne. To monotonna i długotrwała operacja, czasem bolesna porównywalnie z założeniem hełmu na lewą stronę. Igłę trzeba ustawić samym czubku góry lodowej (widoczne miejsce, nie dla każdego dostępne). Nie wolno się silić na łatwiznę, wkładając oczko pod kopyta wielbłąda (alkohol i czarne BMW mogłyby rozerwać igłę lub spowodować nagłą śmierć dromadera). Odległa góra lodowa szlifuje ambicję, kładzie adrenalinę na resorze nadziei z długotrwałą amplitudą (zakres: porażka – sukces). Kiedy igła jest już dobrze osadzona w glebie metafizyki można się zabrać za wielbłądy. Teraz dobór poganiaczy jest sprawą priorytetową! Muszą mieć twarde buty napastowane przyjaźnią, włosy obmyte z zapachu profitów, łupież zdrady starannie sczesany, okulary przyciemnione fałszem zakopane w piachu. Stado wielbłądów (znane bardziej jako niedogodności losu) można wprowadzać na górę pojedynczo lub zbiorowo. Masowa wyprawa może przynieść szybszy potencjalny efekt końcowy. Aczkolwiek łatwiej o pomyłkę! Błąd w sztuce. Zaabsorbowani w sprawę poganiacze mogą przegapić dezercję choćby jednej sztuki. Bardzo ważnej jednej sztuki, bez której wyprawa zakończy się fiaskiem. Późniejsze poszukiwania brakującego elementu mogą trwać w nieskończoność! Ów element może wyjść z rachuby wpadając w niepowołane ręce, mogą go zjeść wilki w przydrożnym lesie lun zginie z szybkostrzelnej laski kłusownika. Jednostkowe gnanie lub raczej prowadzenie wielbłądów z pustyni na górę lodową jest procesem powolnym, ale za to efektywniejszym w skutkach (tzw. eliminacja rozbieżności one by one). Kiedy wyprawa dotrze do punktu kulminacyjnego, wskazówka stanie na decydującym miejscu. Wahadło serca będzie tykać szybciej, nierównomiernie, niecierpliwie. Trzeba teraz oddać to co się należy poganiaczom – uścisk dłoni godny poszukiwaczy złotego runa. Pożegnanie musi przebiegać szybko bez zbędnych zakłóceń, łez, przemówień i celebracji. Nadszedł czas stanąć twarzą w twarz z nieokiełzaną mordą losu, z różnokształtnymi stworami o nieciekawej fizjonomii i igłą. Rozszerzenie ucha do rozmiarów wielbłąda trzeba wykonać subtelnie (rozpalone ręce w ogniu niecierpliwości ostudzić w wodzie rozsądku). Oddech namiętności rozszerza malutką dziurkę w igle. Nie wolno dmuchać zbyt mocno, bo można wtedy wyeksmitować ją na orbitę spalonych nadziei. Natomiast nazbyt lekkie ruchu powietrza nie roznamiętnią oczka. Z chwilą kiedy już nabrzmieje do rozmiarów uczucia należy się zająć wielbłądami. Niwelacja zwierzęcych problemów leży w granicach ludzkich możliwości. Siłą nadziei i woli można je skurczyć, oswoić miłością, wytresować racjonalną obietnicą. Nie wolno ich gwałcić cepami wyłudzonej litości i toporem słów wyrzucanych na wiatr. Potem już tylko formalności… ale co będzie po nich? Co będzie po nich?

Jest takie miejsce gdzie mieszka ONA i żyją wielbłądy. Czas ma w opiece i JĄ i je.

Tego miejsca nie ma na żadnej mapie świata. To miejsce ciągle wędruje w kosmosie, ogląda bajki na telebimach gwiazd. Wypatruje szczęścia na horyzoncie Drogi Mlecznej.

Jest takie miejsce wielkości jednego przecinka w zbiorach bibliotecznych multiuniwersum. To miejsc jest PRZECINKIEM. Na granicy dwóch zdań.

A teraz zejdźmy z ołtarzy metafizyki na przyziemne grunty biologii, wszak tu też jest takie miejsce, wyżej magazynu żywności, niżej uniwersytetu pamięci, po lewej stronie…

Najgłupszy konkurs sezonu

Cóż to miała być za burza? Ledwie dwa smarki Wszechgrzmocącego doleciały do ziemi, a wody spadło mniej, niż potrafi wylecieć z nieszczekającego końca psa. Jednym słowem, nie był to popisowy numer na gitarę solo. Jednak z tego powodu Grzesiek, zwany Basiorem oraz Sławek, nie walili głową w mur budynku przy którym akurat stali. A był on przyozdobiony artystycznymi motywami, dokładniej czteroliterowym słowem, z oszczędności napisanym bez początkowego „C” oraz skrótem sugerującym, że autor Chce Wstąpić Do Policji.

– Idzie w końcu – powiedział Sławek, patrząc w kierunku nadciągającego Roberta.

– Aha – potwierdził krótkim, acz konkretnym wywodem Basior, ubrany w opinającą bluzę, która ze swoboda mogłaby obsłużyć łącznie Roberta ze Sławkiem.

– Cześć! Tak sobie szedłem i jak was zobaczyłem, wpadł mi w głowę genialny pomysł. Zagramy w grę! Pierwszy, który zaklnie przed wejściem do knajpy, ten stawia dziś cały wieczór.

– Cepie jeden! – przywitał kolegę Sławek – Głupsze pomysły od ciebie, to ma tylko Marian listonosz. Pamiętacie, jak kiedyś wymyślił, żeby rozwozić listy rowerem?

– Aha – stanowczo poparł go Basior.

– No i? Co w tym dziwnego klapsie? – dopytywał Robert.

– I niby nic, poza tym, że była zima i wyglądał jak „Taniec z gwiazdami”. Szczególnie kiedy dostąpił zaszczytu spotkania czoła z oblodzonym krawężnikiem i zobaczył tysiące gwiazd. A i ten jego taniec, to też niczego sobie.

– Lets the game begin – powiedział, naśladując Pana Piłę Robert.

– Dobra niewychędożone wypierdki hipopotama. Jedziemy z koksem! Pierwszy, który jest bez winy, niech rzuci kobietą, której obyczaje ważą mniej, niż jej makijaż – prowokował kolegów Sławek.

Szli jednak ostrożnie, w kierunku knajpy Zakroczek, żeby rozluźnić się po pierwszym terminie ostatniego egzaminu z letniej sesji. Biorąc pod uwagę możliwość przegranej w najbardziej debilnej grze, jaką mogli sobie wymarzyć, żaden z nich nie wychylał się przed szereg i dla świętego spokoju nie otwierał paszczęki. Prowokacyjnym wywodem ciszę przerwał dopiero Sławek.

– Wiesz co Robert? Ja to jednak podziwiam twoją mamę!

– Jakoś mnie to nie dziwi – odpowiedział niezmiernie zdziwiony.

– Ja chyba nie byłbym w stanie nauczyć chodzić kogoś, kto ma takie IQ jak ty. A jej się jakoś to udało. Musiała się całymi latami modlić do świętej Rity. Ty nawet jakbyś wymyślił deskę klozetową, to pewnie nie miałaby dziury.

– Aleś walnął klapsie obrzygany! – odburknął Robert. – A ty co się tak cieszysz chodzący antrykocie? – wypalił w stronę Basiora.

– Jak widzę, taką głupią gębę, to się zawszę cieszę!

– Właśnie! Teraz już wiemy czemu się nie golisz, dzbanie! – odbił piłeczkę Robert.

– Ciittt! – uciszył ich Sławek – Patrzcie na drugą stronę, na tą lafiryndę.

– To jest facet, barani sucie – wyśmiał kolegę Robert.

– Kozia szczyno! Ma cyc, mały ale ma! – nie dawał za wygraną Sławek.

– Basior ma większy i chyba jest facetem, przynajmniej tak deklaruje!

– Aha – Basior jednoznacznie potwierdził przynależność do płci niemuszącej kucać do sikania.

– Ale patrz na jej wary! Jakby ją pszczoła uwaliła.

– Ma detoks – wtrącił się między wódkę i zakąskę Basior, po czym szybko tego pożałował. Pozostała dwójka popatrzyła na siebie, potem na Basiora i wybuchła płaczliwym śmiechem.

– Detoks to ty będziesz miał, jak zamkną Mc Donalda.

– Patrzcie, patrzcie – wyrywał się z więzów niewiedzy i upodlenia Basior – toż to nasz kolega Palant idzie do Biedry. Wiecie co zrobił miesiąc temu?

– Hę? – zwięźle, acz treściwie zapytał Robert, bądź co bądź pochodzący z Podhala.

– No tak, ja piłem za powodzenie na egzaminie, a wyście zakuwali – przerwał Basior – i ja! – powiedział z naciskiem na zaimek ja – wyszedłem na tym zewsząd korzystniej. Nie dość, że nie wlepiałem ślipi we wzory, tylko skupiłem się na C2H5OH, to jeszcze ja zdałem na cztery, a wy ledwo na trzy zero.

– I co z tym Palantem, chodząca galareto? – irytował się świadom straconego przed miesiącem czasu Sławek.

– Cicho czopie! Otóż Palant ma głowę słabszą od konika polnego. Wypije trzy piwa i już po nim. Tak też się stało wtedy. Wypił i zniknął. Nie ma tej lewatywy i nie ma. Nagle wychodzi na wpół rozebrany z toalety. Sam. I z jego chwiejnie poskładanej relacji, można było wywnioskować, że poszedł za potrzebą do wc. Tam rzygnął do umywalki, najpierw symbolicznie, a potem już bez żartów i z pełnym zaangażowaniem. Następnie odkręcił wodę, a że umywaleczka taka mała, żebyś w niej nawet lalki nie utopił, to jego trofea wróciły do właściciela, a konkretnie na zewnętrzne odzienie.

– Piękna historia. Aż chce się żyć – zachwycił się Sławek.

– Palant nie dość, że jest palantem to ma jeszcze swoje alter ego, wtedy jest idiotą.

– Cudowne połączenie szamba z gnojówką – pławił się dalej w zachwytach Sławek.

– Kiedyś podrywał Heidi. Oczywiście delikatnie mu zasugerowała, że prędzej poliże własny łokieć niż jakąkolwiek część jej ciała, ale chyba nie zrozumiał od razu i dalej robił bardziej podkopy, niż podchody. W końcu mu się ten podkop zawalił z wielkim hukiem i zaczął się spotkać z trójzębną Grażynką, która powinna raczej zainwestować w randki z dentystą niż z Palantem, ale mając rozum wielkości karalucha, to i tak dobrze trafiła. Grazia nie paliła chyba tylko jak spała i jadła. Palant nieraz narzekał, że ma wrażenie, że całuje się z popielniczką. Byli ze sobą z miesiąc, ale zaszli za skórę Heidi. I ta cwana tapeciara powiedziała, że jak zjedzie z góry na dół Grażynkę, to się z nim umówi. I od tego pamiętnego wieczoru został singlem.

– Nie śmiejcie się z Palanta – niespodziewanie stanął w obronie Robert. – Też byście tacy byli, jakbyście słuchali disco polo.

Tak wysuniętemu argumentowi nie byłby wstanie oprzeć się nawet sam Herkules, więc dwóch studentów, a w zasadzie trzech, bo Basiora nie można przecież rozpatrywać w liczbie pojedynczej, zrobiło miny podobne do psa trzymającego w pysku kawałek kurczaka, który chwilę wcześniej znajdował się na talerzu i jednocześnie słyszącego głos pana, w którym można wyraźnie wyczuć głód i daleko idące niezadowolenie z powstałej sytuacji.

– Jestem nieco zaniepokojony… – ciągnął dalej Robert, widząc że pozostali ćwiczą miny.

– Zapomniałeś nogi ogolić? Cepie – Sławek powrócił na ziemię.

– Nie! Świński cycu! Dochodzimy już do knajpy, a wynik gry nadal pozostaje nierozstrzygnięty.

– Może Basior powie coś o zaliczeniu z termodynamiki – próbował jeszcze podpuszczać Sławek, także zaniepokojony dotychczasowym wynikiem.

– Aha – Basior bezczelnie zgasił prowokacyjne zapędy kolegi.

– Weź opowiedz – nalegał Sławek.

– Wykastrowana szczeżujo! – ryknął Basior i zaczął opowiadać. – Siedzę se na tym zaliczeniu, ciasno jak na listach wyborczych…

– Tobie wszędzie ciasno – wtrącił Robert i zaraz pożałować, czując jakby kawał mięcha zepchnął go z chodnika na ogrodzenie.

Więc siedzę se – kontynuował Basior – podchodzi kaprawy Zbyszek i rozdaje kartki z zaliczeniami. Wziąłem i piszę, piszę, to znaczy odpisuję ze ściągi, czuję, że dobrze idzie i rzeczywiście tak szło. Kaprawiec siedzi, bawi się pod stołem komórką, albo czym tam dysponuje, więc nie patrzy po sali, a ja piszę. Skończyłem, oddałem, idę za tydzień po wyniki, a tam niedostateczny. Okazało się, że krzywooki postawił z tyłu sali kamerkę i tym swoim smartfonem nią sterował. Pół sali nie zdało!

Robert ze Sławkiem zatrzymali wzrok na ustach Basiora, jakby chcieli z nich wyciągnąć wyraz, który powinien tu paść. Nie udało się…

W tym momencie poczuli, jak ich ciała absorbują pokaźny fragment kałuży, w który właśnie z impetem wjechała ciężarówka. Z takiego przyzwolenia do wydalenia z siebie najgorszych obelg skorzystałby każdy, ale nie oni, to znaczy nie teraz. Twarde bestie. Basior tylko zacisnął tak mocno zęby, że zgrzytnęły, jak hamujący pociąg. Sławek zrobił minę, jakby mu ktoś właśnie przejechał brzeszczotem po jajach. Za to Robert, po takim incydencie, stracił już wszelką na darmowe piwo.

Bo jak się ktoś kurwa pizdą urodził, to choćby chuj na chuju stawał (choćby nawet Robert wszedł na Palanta), za darmo piwa pić kutas jeden, nie będzie!

 

Stosunki z panną G

Jeżeli nie jesteś uległa, to lepiej, żeby nie było cię wcale – powtarzałem niejednokrotnie w jej obecności. Przyzwyczajona do tych i innych obelg, nie zdradzała oznak zainteresowania, drewniana franca uzbrojona w żelazo i miedź. Dobrze wiedziałem, że nie jest mi w stanie dać tego, czego oczekiwałem, a jeszcze bardziej byłem świadom, że niestety wina leży głównie po mojej stronie.

Zamknięci w głuchym pokoju całymi godzinami rozmawialiśmy. Słuchałem fałszywego głosu, który doprowadzał mnie do furii, następnie zwątpienia, by w końcu pozostawić w bezwładzie. Pozwalał za to na wypuszczanie lawiny przekleństw. Po tak bezowocnym dialogu najczęściej dostawała karę stania w kącie przez godzinę, dzień, tydzień.

Świadomy swojej winy zacząłem podglądać, jak robią to inni. Ich warsztat niewątpliwie wywarł na mnie wrażenie. Próbowałem za ich przykładem doskonalić własną manufakturę, niestety chociaż robota paliła mi się w rękach, nie sprawiała oczekiwanej przyjemności, a efekt końcowy był co najwyżej opłakany. Natomiast nie można było odmówić mi zapału oraz zaangażowania. Wytrwale z mozołem docieraliśmy do siebie, poprzez dusze do ciała, ale uległość, na której mi tak bardzo zależało od pierwszego spotkania, nadal zdawała się nie do wyegzekwowania. Zamiast cieszyć się pełnią szczęścia, po prostu trwaliśmy w symbiozie niespełnienia.

Mijały lata, z widocznym wstydem na twarzy i zażenowaniem postanowiłem przemóc się w sobie i wyjść z nią do ludzi. Pamiętam pierwsze spotkanie z przyjaciółmi; trochę uśmiechów, współczucia, poklepywanie po plecach i szepty, które nie miały dotrzeć do moich uszu oraz dwa lub trzy tlące się ogarki nadziei. Udało się nie zwątpić w siebie, ani w towarzyszącą mi kłodę drewna.

Potem było troszkę z górki, wstyd schodził z twarzy, a ja nadal podglądałem starszych kolegów i ćwiczyłem w domowym zaciszu. Następnie bez jej zgody szliśmy między ludzi. Najbardziej podobało nam się, gdy biesiadowaliśmy w plenerze przy ognisku. Chłopcy pod wpływem wódki, a częściej alpagi, dopingowali nas do działania. To były piękne chwile. Ekshibicjonizm bez żadnych hamulców. Zdarzało się, że któryś z kolegów brał ją w swoje łapy i wyczyniał rzeczy o których mogłem tylko pomarzyć. (Nota bene niejednokrotnie marzyłem, leżąc samotnie pod kołdrą.) Poznałem wtedy, że ona potrafi być uległą, kiedy przedstawi się odpowiednie argumenty, których do tej pory nie posiadałem. Pozostała zazdrość w stosunku do tych, którzy potrafią ją poskromić na swoją nutę oraz poczucie niemocy i niespełnienia.

Teraz w pełni świadomy swoich młodzieńczych grzechów, biorę ją czasem z kąta, sadzam na lewym kolanie, kładę ręce na jej sześciu strunach i gram na niej piosenki, które napisałem, kiedy obydwoje byliśmy młodzi.

Podwórko. Koniec lat 80-tych.

Pod koniec ubiegłego wieku nowoczesne blokowisko przycupnęło w otoczeniu drewnianych chat, projektowanych jeszcze przez samego Witkiewicza oraz łąk z kierdelem owiec i tuzinami krów. Giewont i Kasprowy z niedowierzaniem patrzyli na powstające skupisko betonu i blachy.

Przed budynkami zamożniejsi mieszkańcy stawiali swoje maluchy, na które musieli przeznaczyć kilkuletni dorobek, a posiadanie sprowadzonego z zachodu kilkunastoletniego forda czy audi, uznawano za przejaw burżuazji. Dzieciaki najczęściej z poobijanymi kolanami i łokciami dosiadały swoich dwukołowych rumaków marki pelikan, starsi próbowali swych sił depcząc pedały należące do rowerów wigry 3 i absolutnie nie przeszkadzało im, że mają zbyt krótkie nogi, aby jednocześnie siedzieć i kręcić korbowodem. Dziewczyny stały za ladą sklepową, zrobioną najczęściej z kamieni i sprzedawały deficytowe towary za kilka liści zerwanych za blokiem. Bywało, że zostawiały cały dobytek i piskiem dawały sygnał do ewakuacji, kiedy jeden z kolegów chciał zapłacić zasuszonymi zwłokami żaby lub pakietem tańczących dżdżownic.

Pani Krystyna, nazywana przez sąsiadów cioteczką Jilly, na wzór bohaterki australijskiego serialu, emitowanego w jednym z dwóch dostępnych wtedy kanałów telewizyjnych, najczęściej widywana była w papilotach, z gębą krzyczącą na nastolatków doskonalących sztukę gry w piłkę nożną, którzy używali drzwi garażowych jako bramki piłkarskiej. Z niewiadomych powodów młodzież zwykle wybierała garaż jej męża, być może z sympatii do żony właściciela lub możliwości poszerzenia znajomości słownika z zakresu siarczystej łaciny osiedlowej, którą bardzo sprawnie operowała cioteczka Jilly.

Pewnego sierpniowego popołudnia w gospodarstwie przyległym do osiedla rozegrała się niecodzienna scena. Sąsiadowi, któremu natura odmówiła zmysłów słuchu i mowy, a także innych walorów cechujących homo sapiens, zdechł koń. Oficjalnie mówiło się, że ze starości, ale równie dobrze przyczyną zgonu zwierzęcia mogło być niedożywienie lub skrajne wycieńczenie organizmu, spowodowane nadmiarem pracy. Józek pierwszy raz od wielu lat ściągnął z chabety uprząż oraz chomąto i ku przerażeniu licznie ukrytej za drzewami małoletniej publiczności, zaczął ją obdzierać ze skóry. Następnie wyrzynał ochłapy mięsa, które w najbliższym czasie miały być przeznaczone do konsumpcji. Tuzin mieszkających u niego psów szczekał, czekając jak sęp nad ścierwem. Kiedy zaczęło się ściemniać one także dostały swoją dolę. Najpierw wewnętrzne narządy zdechłego konia, a następnie odrąbane siekierą kości. W tak trudnych czasach nic nie mogło się zmarnować, zwłaszcza że katowana i wykorzystywana ponad swoje siły, niedożywiona chabeta, już nigdy nie będzie pomagać w gospodarstwie. Tego pamiętnego dnia dzieciaki, w większości o przeźroczystych twarzach nie przejawiały objawów apetytu podczas kolacji. Za to wyjątkowo szybko wtuliły się w poduszki i przykryły kołdrami po czubek głowy. Tej nocy nikomu z nich nie śnił się ulubiony sen… o tym że są już dorośli.

Narodziny pewnego poety

Urodziłem się 16 maja 1977 roku – od takich słów piętnaście lat później rozpocząłem pisanie pierwszego własnego dzieła literackiego, szumnie nazwanego życiorysem. Ów utwór bardzo mi się podobał i to nie z czysto egoistycznych pobudek, spowodowanych faktem, że byłem jego autorem, ale z racji na objętość. Te kilka zdań, podyktowanych potrzebami ciała, a nie duszy, można było przetrawić w kilka minut, co dawało możliwość wcześniejszego zameldowania się na osiedlowej łące, zaadoptowanej w tamtych czasach na potrzeby boiska piłkarskiego.

Przenieśmy się jednak wszystkimi możliwymi zmysłami do szpitala (obecnie powiatowego) w Zakopanem. Tu właśnie trysnęła krynica mego istnienia. Od chwili kiedy ma rozdarta metafizycznie i dosłownie osoba po raz pierwszy otwarła oczy, świat nigdy nie był już taki sam. Szczególnie dla mnie. Natomiast nie wzruszyło to w najmniejszym stopniu lekarza odbierającego poród. W owych czasach produkcja podobnych do mnie szła taśmowo. Biały kitel ze stetoskopem na szyi powtarzał, jak katarynka: następny, następny, następny…

Kiedy mama zobaczyła mnie po raz pierwszy pomyślała: fajny ten synek, taki nie za ładny, ani nie za brzydki, mógłby zostać literatem. Nie jestem pewien, ale chyba w tamtej chwili nie przypuszczała, że za czterdzieści lat podreptam z własnej nieprzymuszonej woli na ulicę Gołębią w Krakowie, do murów jej Alma Mater, gdzie po spędzonych pięciu latach odebrała dyplom magistra. Być może miała nadzieję, że zrobię to znacznie wcześniej. Może… Ale tego już się nie dowiemy…

Drugi horyzont, będący sprawcą całego zamieszania także nie próżnował. W gronie kolegów w należyty sposób świętował przybycie na świat pierworodnego syna. Kiedy pierwszy raz mnie zobaczył, pomyślał: pójdzie w ślady ojca, będzie inżynierem, tylko dlaczego tak krzyczy, skoro jeszcze nawet go prąd nie popieścił?

Babcia za to nie wybiegała myślami tak daleko w przyszłość. Byłem jej drugim wnukiem, ale pierwszym, który razem z nią zamieszkał. Patrząc na mnie, widziała raczej tetrowe pomniki, niż przyszłego inżyniera czy poetę. Jak czas pokazał, przeżyliśmy razem pieluchy, a nawet dużo więcej, jednak musiałem ją pożegnać już jako młodzieniec, oczywiście taki nie za ładny, ani nie za brzydki.

Dziadek przyjął moje narodziny ze spokojem, który zawsze przepełniał jego ciało. Być może na mą cześć wypalił dodatkowego papierosa, góra dwa. Myślę, że nie przypuszczał ile ma mi do przekazania w ciągu najbliższych lat. Przekonaliśmy się o tym razem. Niestety z jego ładem i porządkiem nigdy nie było mi po drodze.

Urodziłem się 16 maja 1977 roku… Ani mama, ani tata, ani dziadkowie, ani tym bardziej ja nie spodziewaliśmy się, że tak rozpocznie się znaczące dzieło literackie. I słusznie. Nikt z nas też nie przypuszczał wtedy, że dokładnie 5 lat wcześniej urodził się prezydent Rzeczypospolitej Polskiej, głowa państwa którego wtedy nie było, piastująca nieistniejące stanowisko. Też taki nie za ładny, ani nie za brzydki.

2018-12-06