08. Zimno

Jest noc grudniowa, minus dwadzieścia,
Życie zamarło już na przedmieściach,
W łóżeczkach stópki zakryły dzieci.
Dym ciemiężony leci z komina,
Jesion do ziemi konar nagina,
Na niebie milion jeden gwiazd świeci.

Popatrz – idę, na wskroś zmarznięty,
Jak złodziej – ukradł mróz sentymenty,
Sopli fujarki przyczepił do brody.
Pod butem kroki kwiczą, jak świnie,
Wiedząc, że zaraz któraś z nich zginie,
Jakby już czuły szpic elektrody.

Ten szpic się przebił łatwo przez spodnie
I w drętwe ciało wchodzi swobodnie,
Jak chirurgiczna brzytwa lancetu.
Przed tym lodowcem wiotczeją kości,
Jak przed proboszczem ludziska prości,
Nie mając żadnej drogi odwetu.

Popatrz – ja idę ciągle przed siebie,
Gwiazda za gwiazdą spada na niebie,
Moja wciąż świeci – choć marznie – franca
Druty chcą rdzewieć pod rękawiczką,
Paznokcie sine, jak przytrzaśnięte drzwiczką
Leżą, jak trumny na drętwych palcach.

Pod piersią miechy tłoczą zmęczone
Ciężkich oddechów własną obronę
W potrzebie chwili wgraną naprędce.
By nie pożegnać się właśnie z duszą
Żył korowody zrozumieć muszą,
Dlaczego konie gna teraz serce.

Popatrz! Śmierć obok idzie zmarznięta,
Wszak dzisiaj duży wybór w klientach,
Lecz ona sama siebie się lęka!
Bo gdzież naprzeciw śmiertelnym mrozom
Nago zapuszczać się z nagą kosą,
Złowieszczą niby teściowej szczęka!

Śmiertelną ciszę kroi psie wycie,
Jak epitafium na własne życie,
Podtrzymywane końcem łańcucha.
Z nieba znów lecą śniegowe grudy,
A między nimi prosto do budy
Bez właściciela gna psia kostucha.

Popatrz – ja idę zimny jak ścierwo,
Pchany do przodu życiową werwą
I chęcią, żeby cię znów zobaczyć.
A Ty się patrzysz – przyznaję – ale
W telewizorze na dziwne seriale
Dla prymitywnych chleba zjadaczy.

I pewnie by mi duszę kostucha
Pod mymi drzwiami wyssała z ucha,
Śląc priorytetem, gdzie ogień huczy!
Gdybym popełnił grzech zaniedbania
I nie spakował obok śniadania
Do domu kluczy.